Ł: Przygodę z Marokiem zaczynamy w Marrakeszu, u podnóża Atlasu Wysokiego. Miasto ma 1000 lat historii, burzliwe dzieje i różnorakie wpływy, które mocno widać w architekturze miasta. Próżno szukać tu niebiesko-białych arabskich akcentów jak w Tangerze, czy europejskiego wejrzenia jak w Casablance. Tutaj dominuje czerwona glina, kwadratowe minarety i inne mauretańsko-berberyjskie detale.
Ulice zatłoczone (mieszka tu około miliona stałych mieszkańców), rowery i motocykliści są wszędzie, nawet w wąskich i zatłoczonych uliczkach mediny, gdzie logika nakazywałaby zrobić strefę wyłącznie dla pieszych. Ale nie w Maroku, tu przed mediną widzieliśmy tylko zakaz wjazdu autobusów, a dalej sprawę reguluje już tylko szerokość uliczki :) Najpierw wykruszają się ciężarówki, potem osobówki, a motorki zostają do końca. Nawet jak nie mogą się minąć z motorkiem z przeciwka. Pomiędzy tym wszystkim są jeszcze ludzie, dużo ludzi…
Centrum Marrakeszu ma sporo zabytkowych budowli, ale niezmiernie trudno je obejrzeć, bo niemal w całości zasłonięte są tysiącami kramów, na których kupcy oferują wszelakie produkty. Oczywiście zachęcają do zakupu, ale większość nie przekracza granicy nachalności i nie ma tu żadnego jazgotu i krzyków. Co ciekawe, w tych wąskich uliczkach, w tym tłumie, zwłaszcza w tej temperaturze (dzisiaj jest jak w piekle), spodziewaliśmy się zatęchłego smrodu potu, sików i śmieci. A tu pudło! Całą medinę wypełnia intensywny zapach cynamonu, kuminu, szafranu i kardamonu. Tak, wrażenia zapachowe były najlepszym motywem dzisiejszego dnia.
Drugi motyw to smak, który chcieliśmy wydobyć z tradycyjnej marokańskiej tajine, czyli mięsa i warzyw zapiekanych w glinianym garnku. Dobre, ale na kolana nie rzuca, prawie jak kociołek jurajski na ognisku :)
Przed chwilą dowiedzieliśmy się, że Marrakesz (ex aequo z Bagdadem), był dzisiaj najgorętszym miastem na świecie. Nie ma co, świetnie trafiliśmy :))) My widzieliśmy 45°C w cieniu.