A: Dziś postanowiliśmy co nieco odpocząć. Dłużej pospaliśmy i przed południem podjechaliśmy do Puerto Escondido po zakupy. Przy okazji postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedną plażę, którą widzieliśmy z drogi i wydawała nam się pusta i bardzo malownicza. Faktycznie ludzi prawie nie było, a to dlatego, że ocean jest tu bardziej otwarty a fale prawie tak wielkie jak te pod naszym domem. Wszędzie trzepoczą czerwone flagi, mimo to chłopaki postanowili jednak wejść i poskakać przez chwilę w miejscu gdzie fale były nieco mniejsze. Do tego widoczki bardzo ładne na zatoczkę z kolorowymi łódkami, a plaża urozmaicona malowniczymi skałami.
W domu zjedliśmy wczesny obiad i poszliśmy plażą do oddalonego o jakieś 2 km od nas miejsca uwalniania żółwików. Widzieliśmy wcześniej na filmach przyrodniczych, że okolice Puerto Escondido obfitują w takie punkty. Ta niezwykle słodka atrakcja kosztować miała zupełnie przyzwoite pieniądze, jedyny minus był taki, że trzeba było się ustawić w kolejce w strasznym tłumie chętnych, potem podchodziło się do sznura rozciągniętego mniej więcej 5 m od wody i w zgiełku zachwytów wypuszczało się swojego żółwika. Kiedy doszliśmy na miejsce znaleźliśmy miejsca lęgowe żółwi, każde podpisane kiedy zostały złożone jaja
i kiedy spodziewają się wylęgania. Niestety nikogo w pobliżu. Ani turystów, ani co gorsza pracowników. Trochę słabo, bo choć wiemy, że pora deszczowa tuż tuż i jest już po sezonie, to jednak czytaliśmy, że żółwiki uwalnia się cały rok. Siedliśmy sobie na leżakach przy pobliskim hotelu, mając nadzieję, że ktoś się pojawi, a wtedy zapytamy. I faktycznie 3 minuty później zjawił się chłopek z pytaniem co my tu i po co? Zapytaliśmy więc o liberacion de tortugas, czy jeszcze to działa, bo przyszliśmy tu w tym celu. Na to chłopek, że w sumie to nie działa, ale jak chcemy to on nam to zorganizuje. Dogadaliśmy cenę 3OO pesos za osobę, czyli jakieś 6O zł. i polecono nam chwilę zaczekać, aż pracownik przyjedzie się nami zająć. I tym sposobem załatwiliśmy sobie prywatne liberacion! Zanim przyjechał ktoś z obsługi nasz chłopek zrobił nam kawał, a przynajmniej próbował. Pokazał nam chiquilichi (krab piaskowy) w czapce i usiłował wmówić, że to małe żółwiki. Ciekawe czy Amerykanie się na to nabierają? W końcu przyjechał do nas miły pan, który opowiedział nam o rodzajach żółwi, ich zwyczajach i zasadach uwalniania. Najbardziej zaskoczyło nas, że każdy żółwik zapisał aktualną pozycję w swoim GPSiku i wróci dokładnie tutaj za 7-8 lat złożyć jaja... znaczy chyba tylko samice? Następnie rozdał nam miseczki zrobione z łupinek kokosa i każdy z nas dostał swojego żółwika. Nadaliśmy im imiona, podeszliśmy do wody w odpowiedniej odległości i z wielką radością i zachwytem, każdy wypuścił swojego i kibicował mu kiedy pędził do wody. A kiedy fale zebrały wszystkie maluchy, dostaliśmy po jeszcze jednym żółwiku do wypuszczenia gratis. Fantastyczne przeżycie, do tego wyłącznie w rodzinnym gronie na pustej plaży!