Ł: To był ciężki dzień. Postanowiliśmy wybrać się do obszaru przyrodniczego Lagunas de Chacahua. Już pobieżne obejrzenie mapy sugerowało, że w sumie nie wiadomo jak to ugryźć, ale niezrażeni stwierdziliśmy, że ogarniemy sprawę na miejscu. Tu jednak okazało się, że jedyna forma oglądania tego terenu zaplanowana dla zagranicznego turysty to posadzić tyłek na łódce, popływać po lagunie, obejrzeć namorzyny, zapłacić kupę forsy.
No tak. To my mamy trochę inne plany. Najpierw przepłynęliśmy przez ujście rzeki w miejscowości Cerro Hermoso z jakimś chłopem, który też chciał zrobić na nas duży biznes, ale ostatecznie nie zrobił. Potem wdrapaliśmy się na wysoki klif, skąd ocean wyglądał pięknie i omal nas to nie zabiło, bo upał, wilgoć i wściekle strome podejście wyssały z nas wszystkie soki. Na górze można było odpocząć, ale akurat od dołu wzgórza zaczął palić się las, co w tej suszy, temperaturze i pacyficznej bryzie mogło szybko wyrwać się spod kontroli. Postanowiliśmy maksymalnie szybko zejść poniżej pełzającej w górę linii ognia. A potem szliśmy już na rympał przez rozgrzane do czerwoności piaszczyste wydmy, potem pastwiska z osłami i krowami, aż doszliśmy do jakiejś cywilizacji. Chcieliśmy jeszcze obejrzeć lagunę, ale gęste namorzyny całkowicie to uniemożliwiały. Zaczęliśmy wracać, bo zapas wody się kurczył, a w oczach ciemniało. Po dotarciu nad brzeg rzeki stwierdziliśmy, że trzeba się opłukać z pyłu i schłodzić bo woda przejrzysta, więc krokodyli raczej nie ma. Kiedy już się odświeżyliśmy, znaleźliśmy tabliczkę, że jednak są…
Na właściwy brzeg, ten z autem, przewiózł nas miły pan, który wracał z pastwiska od swoich krówek. Nic od nas nie chciał za wiosłowanie, choć przewoził nas na dwa razy. Oprócz podziękowań dostał 100 peso (20zł) i był zadowolony.
Wypruci z wszystkich sił wróciliśmy do domu. Ale wieczorem wykrzesaliśmy jeszcze trochę sił na spacer po naszej długaśnej plaży w akompaniamencie huku gigantycznych fal, a od czasu do czasu prawdziwych eksplozji.