Ł: Kilometry uciekają, droga znika pod maską, mijamy granice kolejnych stanów. Po wyjechaniu ze stolicy przejechaliśmy przez Pueblę, Veracuz, Tabasco i teraz jesteśmy w Campeche. Dwa pierwsze mało mnie zachwyciły. Poza kolorowym Tlacotalpan nie bardzo jest na czym oko zawiesić. Roślinność mało egzotyczna, plaże bure, budynki dziadowizna. W Tabasco zrobiło się o wiele bardziej meksykańsko, a Campeche to już taki Meksyk o jakim zawsze marzyłem. Robimy za jedynych gringos w okolicy i wydaje się, że wszyscy nas lubią :)
A: Noc spędziliśmy w Coatzacolcos nad samym morzem. Brzmi dobrze ale niestety morze było bure, plaża też, a dookoła bardzo stare, rozwalające się bloki i małe domki w ruinie. Na promenadzie paskudny pomnik gołębia. Nasz hotel całkiem przyjemny, chociaż dziwna rzecz: w ofercie apartament z kuchnią. Nikodem nastawił się na jajecznicę na śniadanie, my na kawę, a tu… kuchnia jest, ale całkiem pusta. Czajnika brak, sztućców, talerzy, garnków itd. brak. Po prostu nic. Pan z recepcji wyjaśnił, że to przez covid, no ale kawa… Łukasz postanowił, że kawa będzie i zrobił kubki z obciętych plastikowych butelek, a wodę zagotował w mikrofali. Wyszło super :)
Potem pojechaliśmy na Isla del Carmen. Tu już zrobiło się naprawdę pięknie. Plaże pokryte białym piaskiem, woda lazurowa, mnóstwo palm kokosowych i piękne karaibskie chatki na plaży. Udało nam się zobaczyć delfiny pluskające się w zatoce (niestety podczas jazdy i nie mamy fotek), natomiast więcej szczęścia mieliśmy z polującymi pelikanami i całą zgrają sępów. Wyspa del Carmen oddziela od Zatoki Meksykańskiej Lagunę de Terminos, co daje niesamowite widoki, a do tego byli tam tylko nieliczni miejscowi, a tak to cisza i spokój. Znaleźliśmy sobie miłą knajpkę na plaży, gdzie zjedliśmy smaczny meksykański obiad. Atmosfera była bardzo miła, wyglądało na to, że biali turyści docierają tu bardzo rzadko lub wcale. Widać, że nasze próby rozmawiania po hiszpańsku, a nie po angielsku, są bardzo dobrze przyjmowane.