A: Jak co roku, znów zawitaliśmy do Hiszpanii. Jak ktoś jeszcze nie zauważył, bardzo polubiliśmy ten kraj i zaczynamy mieć poczucie, że znamy go równie dobrze jak Polskę. Tym razem zawitaliśmy do Galicji, którą mieliśmy okazję odwiedzić z Łukaszem 24 lata temu, ale dzieci nie były, więc czemu nie? Mieszkamy na peryferiach Porto do Son, w domu z widokiem na ocean, urządzonym w stylu typowo hiszpańskim. Mamy do dyspozycji basen, ale też duży ogród z imponującą hodowlą pomidorów i papryk, z których właściciel jest bardzo dumny i według nas ma ku temu powody. Są przepyszne! Samo miasteczko jest dość obskurne, ale to co nam się podoba to kompletny brak turystów. Cała ta okolica trochę nam przypomina teren Sierra de la Pila, gdzie odpoczywaliśmy 2 lata temu. Czyli wioski, krowy, stare kościółki i miejscowi, bardzo przyjaźnie nastawieni. W sumie ciekawie, że te tereny są tak mało oblegane przez turytów, bo ocean jest, plaże są, góry nawet całkiem blisko. Po pierwszym dniu zwróciliśmy uwagę na bardzo charakterystyczne dla Galicji horrea, które są na bardzo wielu posesjach (na naszej niestety nie ma). Horreo to spichlerz, który trochę przypomina kapliczkę grobową i pamiętam, że jak byliśmy tu ostatnio (24 lata temu nie mieliśmy internetu, więc nie mogliśmy tego sprawdzić) byliśmy przekonani, że to groby. Większość horreo jest stara i omszona, ale o dziwo są też nowe, choć przecież każdy ma w domu lodówkę i zamrażalnik. Może to już jest po prostu tradycja. Na razie zrobiliśmy wstępne rozpoznanie najbliższej okolicy i musimy powiedzieć, że ta wiejskość i brak tłumów bardzo nam się podoba.