Ł: Późnym wieczorem wróciliśmy do domu w Calgary, a dym z gór ciągnął się za nami. Przed nami też. Ze sporym zdumieniem stwierdziliśmy, że zniknęły wszystkie wysokie budynki w down town. No pięknie…
Na szczęście w piątek przyszedł deszcz i wiatr, a sobotni poranek przywitał nas słońcem i czystym powietrzem. Kryzys wydawał się zażegnany. Pełni optymizmu wyruszyliśmy dzisiaj do najbliższego parku narodowego czyli Banff, bo do tej pory tylko przez niego przejeżdżamy. Niestety góry nadal są w kiepskiej formie i piątkowe katharsis niewiele tu pomogło.
Wybraliśmy się widowiskowym kanionem Johnston w górę rzeki o tej samej nazwie, mijając kolejne wodospady i bystrza, aż wreszcie dotarliśmy do miejsca zwanego kałamarzami, gdzie w kilku miejscach biły źródła tworzące całkiem spore zagłębienia wypełnione niebieską wodą. Fajne :)
Wodospadów po drodze jest sporo, ale dwa są ewidentnie większe i bardziej widowiskowe (Lower Fall i Upper Fall) i wiedzie do nich betonowa ścieżka z poręczami… Oczywiście na tym odcinku jest straszna kupa ludzi. Do pierwszego wodospadu idzie się niemal w kolejce, do drugiego jest trochę lepiej, bo część odpuszcza, a dopiero kolejne 3 i pół kilometra do Ink Pots to zwyczajny, górski, mocno uczęszczany szlak.
Fauna nadal reprezentowana jest przez miłe zwierzątka, widzieliśmy, jakieś sarnowate, tylko z dłuższymi uszami niż w Polsce, wiewiórki i kaczki. Słyszeliśmy też coś w krzakach co pomrukiwało, zdaniem Ani -po niedźwiedziemu, ale nie sprawdzaliśmy, bo mogła mieć rację.
Na koniec jeszcze chcieliśmy wjechać do miasta, ale korek wjazdowy do Banff miał 1,5km, więc szybciutko się rozmyśliliśmy robiąc spektakularną nawrotkę przez dwie ciągłe.