A: Wyruszyliśmy dość wcześnie bo już po 8. Im dalej, tym robiło się piękniej. Pogoda słoneczna, ani jednej chmurki, wprost wymarzona na podbój kanadyjskich parków narodowych - dzisiaj Yoho NP. Może trochę za gorąco, ale na szczęście trasy idą głównie w cieniu. Jedyne co nas naprawdę martwiło to bardzo słaba widoczność, którą ciężko było zrozumieć. Po całym dniu doszliśmy do wniosku, że może to co nam przysłania góry nie jest naturalnego pochodzenia, tylko jest to skutek szalejących w Albercie i British Columbi pożarów i jesteśmy po prostu zadymieni. Plan na dzisiaj zakładał zwiedzanie w stylu amerykańskim, czyli wożenie się autem po ciekawszych miejscach i krótkie spacerki do celu. Pierwszym punktem miały być spiralne tunele kolejowe, które wchodzą do wnętrza góry, robią tam zmyślną pętelkę, wychodzą gdzie indziej, znowu wchodzą i ponownie pętla 27O stopni. Wydawało się fajne, na parkingu masa samochodów i autokarów, ale z miejsca do obserwacji dało się zobaczyć tylko wejście do tunelu, ewentualnie dwa. Resztę można było zobaczyć na obrazkach. Następna atrakcja to bardzo widowiskowy wodospad Takakkaw. Na parkingu to samo: masa samochodów, nie zmieściliśmy się. Jednak po drodze widzieliśmy fajną ścieżkę trekkingową prowadzącą do celu, więc postanowiliśmy tam zostawić auto i przejść się kawałek. W pewnej odległości od wodospadu są dwa czerwone krzesełka, na których wszyscy robią sobie foty. Zrobiliśmy i my. Następnie podjechaliśmy pod tzw. naturalny most. Niesamowite miejsce! Skały tak się ułożyły w poprzek rzeki, że utworzyły most, po którym można przejść na drugą stronę. Rwąca rzeka przedziera się przez kilka szczelin, co daje bardzo spektakularny widok. Kolejne na naszej liście było Szmaragdowe Jezioro. Co ciekawe takie punkty programu mieli chyba wszyscy inni, bo wciąż spotykaliśmy te same auta, campery i autokary. Na szczęście w większości byli to bardzo leniwi turyści, którzy kręcili się blisko parkingu, więc wystarczyło odejść kawałeczek dalej i można było w ciszy i spokoju podziwiać piękną naturę. Szmaragdowe Jezioro ma piękną zielonkawą barwę i wygląda naprawdę niesamowicie, otoczone wysokimi i wąskimi świerkami i potężnymi szczytami. Niestety góry były słabo widoczne, ale i tak było pięknie. Dookoła jeziora wiedzie przyjemna trasa spacerowa na ok. 5 km. Na koniec dojechaliśmy jeszcze do wodospadu Wapta na Rzece Kopiącego Konia. Był niższy niż poprzedni, taki bardziej kaskadowy. Trasa do niego ma ok. 2,5 km i jest łatwa i przyjemna. Niestety my z Olą po wczorajszej wyrypie mamy wciąż obolałe nogi i zaczęłyśmy już wymiękać. Dlatego doszliśmy tylko do górnej części wodospadu. Na dół doszedł tylko Nikodem i uświadomił nam, że ominęły nas bardzo ładne widoki z tęczą w roli głównej. No cóż… Jutro następny wymagający trekking. Na noc zatrzymaliśmy w motelu Ponderosa Motor Inn, który bardzo nam się spodobał, bo wyglądał jak żywcem wzięty z amerykańskich filmów. Zaraz obok była knajpa w tym samym stylu Bear & Bone, w której postanowiliśmy się pożywić. Wprawdzie nie mam zwyczaju w naszych relacjach pisać o jedzeniu, niemniej muszę tu wspomnieć, że jedzenie kanadyjskie jest bardzo tuczące. Zamówiłam sobie sałatkę cezar żeby nie najadać się zbytnio na wieczór. Tymczasem dostałam kopiaty talerz sałatki wzbogacony oprócz kurczaka o boczek i posypany obficie parmezanem. Wymiękłam w połowie, choć nie należę do osób jedzących jak ptaszek. Wcześniej próbowaliśmy lodów gałkowych i były dwa razy słodsze niż u nas. Tu naprawdę ciężko być szczupłym….