Docieramy do kolejnego rewelacyjnego obszaru. Miejscowość El Chaltén wygląda na mekkę wszelkiej maści trekkingowców i wspinaczy z całego świata. Odpowiednie atrakcje znajdą tu zarówno ci, którzy lubią chodzić z kijami i patrzeć, jak i ci, którzy łażą w rakach i z czekanami po lodzie. Jest tu dostatek knajpek i restauracji, więc można napełnić brzuchy maltretowane ostatnio bezwodnikami z torebek. Do tego wszystko po normalnych pieniądzach (a właściwie to nawet tanio) co jest miłą odmianą bo w schroniskach na terenie parków narodowych za piwo płaciliśmy od 20 do 40zł. No, ale kto nam kazał ? :)
Mieliśmy tu fajną przygodę. W małej knajpce zapytaliśmy właściciela czy ma steki argentyńskie dla ośmiu chłopa. Powiedział, że tak, ale trzeba będzie 20 minut poczekać. A to OK (jak mawia Genek).
Usiedliśmy zamówiliśmy wino, sporo wina, a jakiś chłopaczek wybiegł z kuchni i zniknął za drzwiami. Po kwadransie wrócił niosąc w gołych rękach kawał parującej i niemalże ociekającej krwią wołowiny i z dumą zaprezentował nam go przy stoliku. Steki były wielkie i rewelacyjne. Po wyjściu z knajpki rozglądaliśmy się niepewnie, no bo gdzieś musiała stać ta krowa z urwanym tyłkiem :)))
Nad nami góruje masyw z dwoma rewelacyjnymi szczytami Cerro Torre i Fitz Roy. Jutro wychodzimy na trzy dni w góry. Czytaliśmy, że widoki są oszałamiające. Oszołomieni już jesteśmy dotychczasowymi, ale teraz podobno mamy paść na kolana.