Jest nieźle, pogoda w miarę dopisuje, buty nie obcierają. Najtrudniej rano wyjść ze śpiwora, bo poranki są wyjątkowo rześkie - słupek rtęci ledwo odbija od zera. Ale z upływem godzin, zwłaszcza po złapaniu stosownej ciepłoty marszowej robi się bardzo przyjemnie. W środku dnia byłoby pewnie nawet za ciepło gdyby nie lodowaty zachodni wiatr, który potrafi przewiać do kości.
Wiatrowi nie ma się co dziwić. Rozpędzony nad południowym Pacyfikiem wpływa nad wielki Lądolód Patagoński, który jest trzecim co do wielkości (po Antarktydzie i Grenlandii) zbiornikiem słodkiej wody na Ziemi. W dodatku zmrożonej wody, więc wszystko działa jak gigantyczny klimatyzator ustawiony na maxa.
Andy w tej części kontynentu rzadko przekraczają 2500mnpm, ale ponieważ podstawą sięgają poziomu morza w licznych fiordach lub wyrastają z jezior, które są raptem kilkanaście do kilkudziesięciu metrów wyżej, to i tak robią gigantyczne wrażenie. Ostatnie 500 - 700m wielu szczytów to lita pionowa skała, więc trekking odbywa się o wiele niżej. Oprócz skalnych iglic typowym obrazkiem są też jęzory lodowców spływające do jezior ze wspomnianego wyżej lądolodu. Całości dopełniają liczne kwitnące na czerwono krzewy ogniste. No musi się podobać!
Kulminację wspomnianych wcześniej widoków znajdujemy na terenie Parku Narodowego Torres del Paine z majestatycznym Lodowcem Grey oraz kapitalnymi formacjami skalnymi jak Cerro Paine Grande czy Torres del Paine właśnie, które biją rekordy popularności na wszystkich widokówkach z Patagonii.