Ł: Od początku podróży staramy się posiłkować mapami pogody i tak lawirować, żeby odwiedzane miejsca i podejmowane aktywności wypadały w słonecznej pogodzie. Do tej pory nam się to udawało i deszcze zdarzały się nam tylko w czasie jazdy lub w nocy. Szczególnie wypatrywaliśmy okna pogodowego nad Kebnekaise i początkowo słoneczny miał być wtorek, środa i czwartek. Ale dosłownie dzień lub dwa dni wcześniej prognoza całkiem się wywróciła i dobra pogoda miła być od piątku do niedzieli (tzn. w piątek tak sobie, a od soboty od 10tej ponad 40 godzin lampy). Pooglądaliśmy więc parę wodospadów, złowiliśmy kilka ryb i dotarliśmy do Nikkaluokty w czwartek wieczorem – rzeczywiście w mżawce.
Po takim sobie piątku i pochmurnym sobotnim poranku wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Ale dzisiaj o 10tej zamiast słonecznego blasku lunął deszcz… Co jest? Rzuciliśmy się do prognozy pogody i okazało się, że nasze okno pogodowe przesunęło się na poniedziałek i wtorek, a do tego czasu syf.
Jeśli jeszcze mieliśmy jakieś zapędy na spektakularne wyczyny to właśnie się rozpłynęły, bo tygodnia w miejscu stać nie będziemy. Może to i dobrze, bo nasze dziewczyny wcale nie były przekonane, że włażenie na tą górę jest dobrym pomysłem.
Po godzinie jednak przestało padać, więc wybraliśmy się w stronę jeziora i Kabnekaise Fjällstation. Po kolejnej godzinie zaczęło się rozpogadzać i słońce coraz śmielej oświetlało dolinę, jednak szczyty tonęły w chmurach. Ale potem pojawiło się dużo błękitu i ośnieżone wierzchołki dwutysięczników pokazały się w całej okazałości. Aż żal, że nie było mnie wtedy na szczycie. Ale o 17 przyszedł front, niebo zrobiło się sine i dziękowałem Bogu, że nie jestem na szczycie :)
No nic, do Kabnekaise trzeba się będzie jeszcze kiedyś przyłożyć, może w okrojonym składzie, może z inną ekipą. Pomyślę jeszcze.