A: Lot do Sewilli okazał się trochę męczący. Po pierwsze opóźniony o jakieś pół godziny, które przesiedzieliśmy już w samolocie, po drugie pod koniec huśtało nami jak w wesołym miasteczku. Za wesoło nam jednak nie było, ze względu na zdecydowanie bardziej ekstremalne wysokości niż w Lunaparku, a poza tym po 15 minutach obie z Olą dostałyśmy choroby lokomocyjnej, co nam się jeszcze nigdy w samolocie nie zdarzyło. Wylądowaliśmy jednak szczęśliwie i to jest rzecz jasna najważniejsze :)
Po opuszczeniu kabiny samolotu czekała nas kolejna niespodzianka. Oczywiście spodziewaliśmy się upału, w końcu to południe Hiszpanii, ale zaskoczyły nas dwie rzeczy. Po pierwsze słońce paliło nas w skórę jak oszalałe, okazało się potem że termometr pokazuje 45 stopni, po drugie wiał wiatr z jakim się jeszcze nigdy nie spotkaliśmy. Był kompletnie suchy i gorący, zupełnie taki sam jak w suszarce nastawionej na największe grzanie, co przy tak wysokiej temperaturze i palącym słońcu było kompletnie nie do wytrzymania. Nasze wrażenia były tak absurdalne, że dostaliśmy głupawki i cały czas się śmialiśmy, zupełnie tak samo, jak ostatnio chłopaki weszli na Lofotach do mroźnego Morza Norweskiego (tzn. też się głupkowato śmiali).
Nasza Intervacowa miejscówka znajduje się niedaleko Kadyksu w Sancti Petrii. Po raz pierwszy mieliśmy problemy ze znalezieniem domu (nie licząc sytuacji ze Sztokholmu, kiedy zamiast do domu weszliśmy do śmietnika :) Problem tym razem krył się w adresie na stronie Intervacu, który ewidentnie podawał miejscowość, ulicę, nazwę kompleksu rezydencji i numer domu. Kompleks rezydencji ma postać dość sporego prostokąta, do którego co jakiś czas prowadzą bramy, zamykane na klucz, w środku natomiast ludzie mają małe ogródeczki i spory kompleks basenowy. Problem w tym, że numery były od 1-7, a nasz miał być 26. Chodziliśmy w kółko kompleksu, nawet weszliśmy do środka (nasz klucz otwierał główną bramę), ale 26 nigdzie nie było, a przechodnie, których prosiliśmy o pomoc, nie potrafili nam nic rozsądnego podpowiedzieć. Najprościej byłoby zadzwonić do właścicieli, ale niestety właśnie lecieli do Polski samolotem :( I tak nam zeszło do 23. Wreszcie sami do nas zadzwonili i okazało się, że to ma być nr 4, a 26 to nazwa domu (która właściwie nigdzie nie jest napisana!!!) Ludzie! Co to za adres? No, ale domek jest obłędny, w mojej opinii najlepszy z dotychczasowych, choć zawsze byliśmy bardzo zadowoleni :)
Po tych wszystkich emocjach trochę sobie pospaliśmy dłużej, potem wybraliśmy się do Kadyksu na małe zwiedzanko, ale zaopatrzyliśmy się też w plażowe akcesoria, na wypadek gdyby nasze pociechy (jak to jest już w ich zwyczaju) trochę za bardzo narzekały na spacery w upale. Upał zresztą dziś był całkiem znośny (raptem 37 stopni) a wiaterek, choć słaby, to jednak zupełnie normalny (tzn. przyjemny).
Kadyks został założony przez Fenicjan w 1100 r.p.n.e. i szczyci się mianem najstarszego miasta Hiszpanii i w ogóle tej części Europy. Jego starówka nie jest niestety oszałamiająca, a właściwie dość mizerna w porównaniu do takich perełek jak Sewilla, czy Walencja. Spodobał nam się jednak kościółek św. Krzyża, który z zewnątrz wygląda jak ubogi krewny wielkiej katedry św. Krzyża (która stoi obok), jednak w środku ma jakiś fajny klimacik. Trudno to określić… Na pewno wyróżnia się tym, że figury w bocznych ołtarzach są ubrane w średniowieczne szaty (oryginalne jak sądzę po ich stanie), a jedna z figur ma nawet perukę. Nigdy jeszcze się z czymś takim nie spotkaliśmy.
Popołudnie spędziliśmy na plaży, która w ogóle nie była ubrana, a miejscami nawet całkiem goła :)