Jednak zamek w Gniewie też będzie musiał poczekać na inną okazję - wyjście na Wisłę w Białej Górze planowaliśmy na rano, a zrobiło nam się południe. Nie mamy już czasu na piłowanie silnika pod prąd, bo koniec wyjazdu zbliża się nieubłaganie. Płyniemy w dół, w stronę Tczewa.
Zaraz po wyjściu na Wisłę spoglądam na mapę nawigacyjną i zastanawiam się co mogą oznaczać czerwone wykrzykniki w miejscu gdzie właśnie jesteśmy. Z rozważań wyrywa mnie alarm echosondy pokazującej mniej niż metr wody pod kilem. Acha, już wiem :) Ale czemu tu tak płytko? Jesteśmy na środku rzeki, stan wody średni, o co chodzi? Jak pewnie większość osób wie, z rzekami jest tak, że po zewnętrznej stronie zakrętu czy zakola jest głęboko, a po wewnętrznej mielizna. Zakręcamy więc w kierunku odpowiedniego brzegu, przez chwilkę głębiej (2,4m) i znowu alarm – 80cm, potem 2m i znów 50cm!!! Kurcze tu miało być głębiej, a jest jeszcze gorzej. Wracam na środek koryta, miotam się po całej rzece w akompaniamencie wyjącej echosondy z myślą, że za chwilę zaryjemy dziobem w piach i będziemy mieć o jedną przygodę więcej. Wreszcie wszystko ucichło, do dna daleko, jest czas na poczytanie w locji co to za dziwaczna mielizna. No tak... chyba nawet dobrze, że wcześniej się nie doczytałem, bo przynajmniej było bezstresowo. To nie była łacha piachu tylko polodowcowe głazy narzutowe.
W Tczewie nie ma niemal nic, ryneczek i kościół. Sprawę ratują dwa niesamowite mosty wiślane, a szczególnie ten pierwszy, prawie kilometrowy drogowy most kratownicowy. Od wielu lat nieczynny, remontowany i ratowany niemal jednoosobowo przez jednego człowieka, autentycznego pasjonata. Mieliśmy szczęście na niego się natknąć i wysłuchać niesamowitej historii, bo gdy dowiedział się, że jesteśmy z Krakowa, to postanowił nam wszystko pokazać i opowiedzieć, bo na pewno potrafimy docenić zabytki. Byliśmy na wieżach mostu, na przęsłach pod mostem, udawaliśmy nawet szczere zainteresowanie gdy patrzyliśmy na skrobane scyzorykiem drewniane belki nośne czy stalowe płaskowniki tworzące kratownice mostu. Opowieść jest zbyt długa, żeby ją przytaczać, zachęcam żeby każdy wysłuchał jej osobiście, bo człowiek lubi mówić gdy ktoś słucha. Most kocha i ratuje, bo jego dziadek był jednym z budowniczych. Ponieważ nie mógł dogadać się się z konserwatorem zabytków to sam zrobił uprawnienia konserwatora. Chciał wyciągnąć pieniądze z ministerstwa kultury, ale dowiedział się, że to nie polski tylko pruski zabytek i nikt nie jest zainteresowany jego ratowaniem. Aż dziwne,że Malbork jeszcze stoi :) Trochę kasy wyciągnął więc z Berlina obiecując chronić pamięć Friedricha Augusta Stülera i Rudolfa Eduarda Schinza. W Polsce chciał zaangażować samorządy lokalne, ale od 10lat po jednej stronie rzeki rządzi PIS, po drugiej PO. Budowanie między sobą mostu, to ostatnia rzecz, na którą mają ochotę. Trochę kasy dostał z kancelarii prezydenta Komorowskiego jak go zapytał czy na pewno chce być tym prezydentem, za którego kadencji most wpadnie do wody. Trochę dostał, ale tylko tyle, żeby most dotrwał do końca kadencji :) Wszystko idzie jak po grudzie, ale małymi kroczkami do przodu. Most przestał niszczeć, cegła za cegłą zaczyna pięknieć.