Na popołudnie zaplanowaliśmy wizytę w Kotorze. Dla nas to miała być powtórka, dla dzieci przypomnienie (bo słobo pamiętają rok 2009), dla naszych współpodróżników nowość. Trochę baliśmy się powtórki mocnych wrażeń, takich jak te z Dubrownika, bo coś mi mówi, że cała linia postjugosławiańskiego wybrzeża zaczyna rozumować podobnie: turysta to kasa, naciągnąć i oszukać to więcej kasy.
Nie mieliśmy okazji tego stwierdzić, bo godzina zmarnowana na chorwackim parkingu i kolejna na granicy czarnogórskiej sprawiły, że do końca Zatoki Kotorskiej dotarliśmy już o zmierzchu. Zdążyliśmy tylko wyjechać potwornie krętą serpentyną 1000m powyżej miasta (a kilometrów przejechaliśmy chyba 20) i już po ciemku rozłożyć się na łące kawałeczek powyżek górnej stacji kotorskiej zip-line. Warto tu przyjechać późnym wieczorem, bo widok zatoki w zachodzącym słońcu i po ciemku jest kompletnie inny niż za dnia (ale równie ciekawy). Żeby nie było, następnego ranka obejrzeliśmy też wersję dzienną, ale nie wypadła zbyt korzystnie, bo liczne okoliczne pożary okropnie psują widoczność.