Dziś dzień targu ulicznego. Na naszej ulicy stoi morze straganów z tanimi ciuchami, butami i owocami. Targ nie różni się niczym od naszych, tylko towar zachwalany jest bardziej żywiołowo i po grecku. Za długo nie wytrzymaliśmy, bo pod płóciennymi daszkami, mimo że w cieniu, zrobiło się chyba 50 stopni, więc szybko wróciliśmy do domu z jednym melonkiem i pomidorami. Po takich ekstremalnych wrażeniach z temperaturą, postanowiliśmy spędzić dzień w górach i poszukać jaskini Zeusa. Krętymi drogami wspięliśmy się na dość znaczną wysokość, a potem teren wypłaszczył się. Dookoła piętrzą się górskie szczyty, nad którymi góruje dostojny Dikti (2148m.n.p.m.), natomiast środek zajmuje rozległy płaskowyż z zielonymi polami uprawnymi i dość dużym jeziorkiem. Wszystkie przewodniki piszą, że to płaskowyż, ale skoro otoczony szczytami, to może jednak bardziej kotlina...? Niestety jezioro (do którego uparcie usiłowaliśmy trafić, żeby na jego brzegu zjeść melona), okazało się sztucznym zbiornikiem wodnym, otoczonym siatką. Melona więc zjedliśmy na łące koperkowej, pod oliwką i pojechaliśmy dalej do jaskini. Żeby dostać się do miejsca rozpusty Zeusa i Europy, trzeba pokonać dość stromą dróżkę, po której niektóre lenie jechały na osiołkach. Sama jaskinia nie jest za duża, ale bardzo ładna i ma wspaniale niską temperaturę, co przyjęliśmy z prawdziwą ulgą. Na dnie jest małe jeziorko, do którego turyści wrzucają monety. W drodze powrotnej zastanawialiśmy się o co chodzi z wiatrakami, których jest wszędzie pełno, jedne działają, inne już nie, a ich miniaturki stanowią główną pamiątkę z tego miejsca. Wydaje się, że służyły one do nawadniania pól uprawnych, bo skąd by tu było tak zielono?