Dziś zaczęliśmy dzień od malowania pisanek. Wprawdzie w Hiszpanii nie ma zwyczaju święcenia pokarmów, ale pomalować jajka zawsze przyjemnie, więc nieomieszkaliśmy tego uczynić. Potem do auta i w drogę.
Barcelona raczej nie zachwyca, przynajmniej nas. Niemal wszystko, co znane i popularne w tym mieście kręci się mniej lub bardziej wokół Gaudiego i jego architektury. W sumie nic dziwnego, ale ta właśnie architektura nie do końca nas przekonuje i chyba dlatego ciężko nam odnaleźć urok stolicy Katalonii. Najbardziej znana Sagrada Familia, od dziesięcioleci obłożona dźwigami, dźwigarami i rusztowaniami bardziej odpycha niż przyciąga. Aż trudno uwierzyć, że gromadzi takie tłumy, mimo dość zaporowej ceny.
Starówka Barcelony też raczej chaotyczna, ciasna i mało urokliwa. No, ale to stolica - trudno nie wpaść choćby na jeden dzień i nie pokazać dzieciom. Tak więc, cytując wielu moich poprzedników, powiem: „Byliśmy, widzieliśmy, prędko tu nie wrócimy”.
No, ale zaraz, zaraz…. Ktoś jednak był zadowolony, a nawet zachwycony. Nikodem znalazł pewną uroczą budowlę! Camp Nou, właściwie po to tu przyjechał! Podobało mu się wszystko, i architektura, i tłumy, i atmosfera, bo właśnie grała Barça z Realem Sociedad. A zakup koszulki w barwach FC Bercelony z własnym imieniem i numerem na plecach, był przysłowiową wisienką na torcie.