Wjechanie samochodem do Rzymu wymaga (według mnie) dużej odwagi. Z jednej strony, chciałoby się parkować jak najbliżej centrum, z drugiej strony, im bliżej starego miasta, tym ruch robi się większy i bardziej chaotyczny. My szukaliśmy dużego parkingu, gdzie bez obaw moglibyśmy zostawić kamper na cały dzień, ale większość drogowskazów doprowadzało nas do parkingów podziemnych z ograniczeniem wysokości do 2,2 m., a to z kolei nas, doprowadzało do szału. Koniec końców znaleźliśmy miejsce pod muzeum, które uznaliśmy za idealne, bo dosłownie o rzut beretem od Watykanu i całkiem po pieniądzach. Zaopatrzyliśmy się więc w dwie butle wody i ruszyliśmy na podbój miasta.
Rzym zwiedzaliśmy w akompaniamencie narzekania na upał i ból nóg. Rzeczywiście w porównaniu do Wenecji, znaleźliśmy tu mniej cienia i dzieciom było ciężko (nam też trochę). Niemniej staraliśmy się im uświadomić, że jest to miasto niezwykłe i należy postarać się zobaczyć jak najwięcej. Pokazaliśmy naszym pociechom Parlament, Forum Romanum, Coloseum i Fontannę Di Trevi, czyli obowiązkowe punkty programu dla zwiedzających Rzym. Nie dostrzegliśmy u nich zachwytu. Upał, jakby wżerał im się w mózgi i nie pozwalał się na niczym skupić. O dziwo sytuacja się zmieniła, kiedy znaleźliśmy się na ulicy artystów. Tu spędziliśmy najwięcej czasu, ponieważ nie dało się Oli oderwać od podziwiania talentu portrecistki, oraz dwóch artystów, którzy malowali sprayem. Byli rzeczywiście niesamowici! No cóż... Chyba będą musieli tu kiedyś jeszcze wrócić (nasze dzieci, oczywiście, a nie artyści) jak będą starsi, albo o innej porze roku:) Do kampera wróciliśmy po 18, mocno zmęczeni, ale zadowoleni.
Łyżką dziegciu stała się opłata parkingowa, która po pieniądzach okazała się tylko dla odwiedzających owo muzeum, dla pozostałych to już tak sobie - 27EUR.