Po południu dotarliśmy do Bonifacio. To średniowieczne miasteczko, zostało zbudowane w pięknym, ale nietypowym miejscu, a mianowicie na skraju klifu. Chyba że to klif odłupywał się z biegiem lat, aż doszedł do miasteczka, musimy o tym poczytać, bo nie przygotowaliśmy się. W każdym razie miejsce jest obłędne i warte odwiedzenia. Najpierw zatrzymaliśmy się po drugiej stronie miasta, zjedliśmy obiad i ruszyliśmy na wędrówkę po klifie. Po drodze znaleźliśmy paskudnego węża, trzy słodkie żabki i mnóstwo pięknych widoków. Zgodnie uznaliśmy, że obok wybrzeża Zatoki Porto jest to druga (a może nawet pierwsza, bo nie możemy się zdecydować) najlepsza perełka krajobrazowa na Korsyce. Klify z warstwowo ułożonego, miękkiego materiału przybrały z czasem niepowtarzalne formy. W wielu miejscach podstawa klifu jest o wiele głębiej podcięta niż jego krawędź (również pod kamienicami miasta) co robi przerażające wrażenie. Niestety dopadł nas deszcz, co w spacerze niebardzo nam przeszkadzało, ale niestety skutecznie popsuło światło, a tym samym większość zdjęć. Pod wieczór wyszła tęcza i wróciła pogoda, do której przywykliśmy, więc wybraliśmy się do Bonifacio na spacer. Miasteczko wydało nam się urocze, choć nieco zaniedbane. Pełne było turystów, restauracji i sklepów z pamiątkami (głównie zrobionych z korka). My postanowiliśmy sobie sami udłubać nieco kory z dębu korkowego i właśnie teraz śpimy pod takim dębem, więc jutro możemy sobie spokojnie podłubać. Świetnie się do tego nada scyzoryk Nikodema – pamiątka z Wenecji.