Chyba dobrze się stało, że spaliśmy wśród ludzi, bo bez dostępu do informacji, bylibyśmy w stresie. Około godziny 23 wszystkich postawił na nogi warkot krążącego nisko helikoptera. Ktoś krzyknął FIRE!!! Rzeczywiście podejrzenie pożaru nie było pozbawione logiki: wszędzie sucho jak pieprz, śmigłowiec i jeszcze niebieskie koguty migające przed kampingiem. No ale, gdzie ogień, dym i swąd spalenizny? Na koniec okazało się, że to jedna z uczestniczek końskiego obozu, miała wypadek i wymaga transportu do szpitala, a transport pacjenta urazowego tą drogą byłby szaleństwem. Ciekawe jak miałaby tu wyglądać ewakuacja w razie pożaru… Problem w tym, że pilot kompletnie nie mógł znaleźć miejsca do lądowania. Gdziekolwiek próbował przyziemić, wzbijał takie kłęby kurzu, że tracił widoczność, więc znów się podrywał. Cała operacja, warkot i zadyma trwały ponad godzinę. Psy wyły, dzieci płakały (oczywiście nie nasze, tylko małe Kajtki), sceny jak z filmu wojennego. Po wielokrotnych, nieudanych próbach lądowania pacjentkę wreszcie wciągnięto na linie. Nie chcielibyście wiedzieć jak rano wyglądały wszystkie auta i namioty :)
Od rana czas zleciał nam na tradycyjnym plażowaniu, dopiero po południu dotarliśmy do kolejnej zatoczki, w której udało się popływać na desce. Dziś śpimy przy samej plaży (rewelacyjna miejscówka), w przepięknej zatoce kilka kilometrów na południe od Calvi, a jutro windsurfingu ciąg dalszy.