Od wczoraj Ola ma jakąś niedyspozycję żołądkową i choć w sumie już jej się poprawia, to jednak niewiele jadła i raczej siły nie ma zbyt wiele. To trochę skomplikowało nasze dzisiejsze plany, w postaci najpoważniejszego górskiego wyzwania, czyli zdobycia Olimpu. Postanowiliśmy się więc dzisiaj podzielić: chłopaki atakują szczyt, dziewczyny zostają w bazie i poddają się rekonwalescencji nad strumieniem.
Wieczorem wjechaliśmy tak wysoko jak się dało, czyli do parkingu na wysokości 1084mnpm. Rano budzik 6.00, śniadanie i start koło 7.00. A skoro byliśmy tylko w męskim gronie, to apetyt na spektakularne osiągi znacznie wzrósł. Po trzech godzinach dotarliśmy do schroniska na wysokości 2100mnpm, a po półgodzinnym odpoczynku zaatakowaliśmy szczyt. Na celownik wzięliśmy nieco niższy z czterech wierzchołków Olimpu – Skala 2866mnpm. Około 13tej dotarliśmy na szczyt i po krótkim odpoczynku ogłosiliśmy odwrót. Odpoczynek na górze był krótki bo w ciągu 15minut przemarzliśmy na kość. Mieliśmy oczywiście coś z długim rękawem, ale powyżej 2500mnpm przez grań zaczęły przetaczać się pojedyncze chmury, a w każdej z nich temperatura spadała do kilkunastu (a może nawet kilku) stopni. Widoki obłędne, najwyższy wierzchołek Mytikas 2917mnpm na wyciągnięcie ręki , ale przejście granią w wietrze, mgle i chłodzie byłoby szaleństwem. O rety co to był za powrót! Dobrze, że nie poszliśmy dalej. Zejście bardzo trudne, przy każdym kroku but zsuwa się kawałek wraz luźnymi kamieniami. Od hamowania całkiem padły mi kolana i kręgosłup lędźwiowy – starzeję się czy co? Do bazy wróciliśmy późnym popołudniem, kompletnie wyczerpani.
Co do schroniska, to zaskoczyła nas informacja powitalna wypisana w kilku językach, nawet po polsku, choć niezbyt czytelnie. Pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, gdy za odpoczynek i zjedzenie własnej kanapki na terenie schroniska też trzeba zapłacić…
Gdybym miał komuś polecać pomysł na zdobycie Olimpu, to chyba warto pierwszego dnia popołudniu wyjść do schroniska, a dopiero następnego zaatakować szczyt, nawet ten najwyższy. To co myśmy zrobili (czyli start z parkingu i powrót na parking) to kompletnie nie warty naśladowania przykład. Tam gdzie najbardziej potrzebne są nogi , na których można polegać, czyli na grani, nasze były już mocno zmęczone, spuchnięte i co tu kryć – miękkawe. Trzeba tylko pamiętać, że tam u góry (powyżej 2700) jest bardzo zimno, trzeba też taszczyć ze sobą całą potrzebną wodę, bo ostatni wodopój jest tuż nad parkingiem. Nawet pod schroniskiem wszystko wyschło.