Ranek powitał nas chmurami. No dobrze, czyli dzisiaj plaży nie będzie. W sumie to nawet dobrze, bo strasznie się wczoraj spiekliśmy, choć to przecież nie pierwsza nasza tegoroczna opalenizna.
Na celownik wzięliśmy chyba najbardziej znaną w tym rejonie Bretanii atrakcję – Mont Saint-Michel. Jest to bardzo stare opactwo wraz z miasteczkiem, wybudowane na wyspie, która z lądem połączona jest wąską groblą, ale tylko w czasie silnych przypływów. Podczas naszych odwiedzin był akurat odpływ, więc wejście do miasteczka było zwyczajne, choć mocno zabrudzone mułem. Trzeba przyznać, że cała średniowieczna architektura, prezentuje się wyjątkowo malowniczo, szczególnie z daleka. Miasteczko, które zbudowano w celu przyjmowania pielgrzymów, a teraz pełni funkcję sklepów z pamiątkami, znajduje się u stóp potężnego klasztoru. Byłoby niezwykle klimatyczne i piękne, gdyby nie miliony turystów i straganów, które w wąskich, kamiennych uliczkach sprawiały, że zamiast upajać się średniowieczną aurą, zastanawialiśmy się jak tu się przecisnąć, żeby nie strącić czegoś cennego i nie pogubić dzieci. Zastanawiałam się jak tu jest w czasie pięknej pogody, skoro podczas mżawki jest taka masa ludzi. Z drugiej strony, trudno nie polecić tego miejsca, które jest najchętniej odwiedzane we Francji zaraz po Wieży Eiffla i Luwrze. W porównaniu do kupy żelaza jaką jest paryska wieża, to Mont Saint-Michel jest naprawdę wspaniałe. Do klasztoru niestety nie weszliśmy, bo nasze dzieci na widok gigantycznej kolejki, wzięły nogi za pas. Może i dobrze, bo po obejrzeniu widokówek, doszliśmy do wniosku, że lepiej prezentuje się z zewnątrz. Po powrocie do samochodu, większość chmur, uciekła na ląd, a że pora była dość wczesna postanowiliśmy jeszcze tego samego dnia podjechać do Normandii, zobaczyć kawałek niedawnej historii.