Wczoraj bardzo sprawnie dotarliśmy do "naszego" domku. Na lotnisku Paris-Beauvais czekał na nas pozostawiony przez Francuzów samochód. Co prawda parking przed lotniskiem nie miał numerowanych miejsc, ale czerwoną kokardkę na antence (umówiony znak rozpoznawczy) dostrzegliśmy niemal z drzwi terminalu. Ostatni etap, ok. 400km , zajął nam prawie pięć godzin. Mimo idealnie dogranej i zsynchronizowanej logistyki podróży, dotarliśmy na miejsce mocno zmęczeni.
Dlatego pierwszy dzień postanowiliśmy spędzić na błogim nieróbstwie, bez żadnych och i ach. Na celownik wzięliśmy najbliższą plażę, na wschód od Saint-Malo, a ponieważ żar lał się z nieba to byliśmy przekonani, że piasek i woda będą jedynymi atrakcjami tego dnia. Ale tu spotkała nas niespodzianka! Zaraz po wejściu na plażę mieliśmy grupowe deja vu. Zobaczyliśmy idealną Kornwalię, którą zachwycaliśmy się dokładnie rok temu. Idealnie takie same klify i plaże, te same skałki odsłaniane przez odpływ i nawet rośliny te same. No więc było i och i ach i kupa świetnej zabawy. Późnym popołudniem wybraliśmy się ścieżką wzdłuż klifów (też taką jak rok temu) i napstrykaliśmy chyba ponad setkę zdjęć. Zaobserwowaliśmy też ciekawe zachowanie tubylców w trakcie odpływu. Przychodzą na plażę z grabiami lub mini-pługami na kiju i przeczesują piasek, a spod grabi lub z przeoranej skiby wylatują małe podłużne rybki podobne do malutkich węgorzy. Tu przydają się dzieci, które natychmiast łapią zdobycz i wrzucają do wiaderek z wodą. Nie bardzo wiemy o co chodzi, musimy zgłębić temat, ale to chyba się je. Na razie zauważyliśmy, że zabierane do domów są tylko żywe rybki, te które padły w czasie wykopków zostają dla mew. To polowanie wymaga nie lada refleksu, bo wykopane rybki w ułamku sekundy ponownie znikają w mokrym piasku, ale tutejsi młodzi łapacze są niesamowici. Nasze dzieci próbowały współpracować, ale miały wielokrotnie mniejszą wydajność.