Pogodę mamy w kratkę, jak jeden dzień pada, to drugi na sucho. Ponieważ wczoraj było sucho, dziś od rana mżawka, co było nam mocno nie w smak, bo planowaliśmy zdobyć lodowiec. Jak tylko się przerwało i pojawiła się zachęcająca dziura w niebie wzięliśmy kurtki przeciwdeszczowe, kanapki, wodę, dobre humory i wyruszyliśmy w drogę na Flatbreen 1000m n.p.m. czyli jeden z południowych jęzorów wielkiego lodowca Jostedals. Droga pod górę była bardzo piękna, ale i trudna. Po pierwsze musieliśmy kilka razy przeskakiwać po kamieniach szeroki i bardzo rwący strumień. Gdy nawet zdarzyła się kładka to krzywa i dziurawa. Momentami trzeba było wspinać się po tak wielkich głazach, że Oli nie wystarczyło nóżek, więc troskliwy tatuś niósł ją na barana. Nikodem też chciał oczywiście, ale nie mieliśmy więcej baranów, musiał więc być dzielny i był! Poza tym szlak był bardzo śliski z powodu deszczu, coś nam tam zresztą co chwilę kapało z nieba, ale było ciepło i bezwietrznie, więc nie narzekaliśmy. Na górze czekała nas budząca respekt nagroda w postaci przeoranego wieloma szczelinami niebieskiego lodu. Byliśmy bardzo zmęczeni, mieliśmy przemoczone buty i skarpety, omal nie zawróciliśmy rezygnując z wyjścia powyżej lodowca na sam szczyt. To byłaby wielka strata, bo tam czekała na nas bezludna chatka, która jest jednym z milszych wspomnień naszej wyprawy. Napaliliśmy w piecu, zrobiliśmy sobie kawę i herbatę przynosząc wodę ze strumienia, wysuszyliśmy skarpetki i nabraliśmy sił, ochoty i entuzjazmu przed wcale niełatwą drogą powrotną. Znalazła się nawet gitara! Za zużyte produkty i drewno uiściliśmy opłatę w wiszącej na ścianie skarbonce, na której widniał stosowny cennik.