Rejkiavik jak każda stolica wygląda inaczej niż reszta kraju. Pełna turystów, sklepów z pamiątkami, z zabytkami już gorzej. Przy porcie znajduje się dziwaczny, przeszklony budynek, w którym mieści się centrum konferencyjne i koncertowe. Nasi Islandczycy polecali nam go do obejrzenia, ale naprawdę nie ma po co tam wchodzić, chyba że ktoś się chce zagrzać. Zaciekawił nas natomiast pchli targ, na którym prócz dziadowskiej odzieży i zabawek, jest bardzo ciekawa część spożywcza, gdzie można kupić lokalne specjały. Podziwialiśmy zgniłe rekiny w różnym wydaniu, czyli w małych kawałeczkach do kosztowania, lub większe do regularnego jedzenia (jak oni to jedzą!!!), suszone ryby - ostatni przysmak Nikodema, całkiem smaczną pastę rybną z gotowanymi ziemniakami i cebulką oraz ryby i owoce morza chyba wszelkich lokalnych gatunków. Poza tym ciasta i miejscowe pieczywo oraz jedno stoisko mięsne, zawierające między innymi wyroby z konia (tak myślałam, że te liczne hodowle koni nie mogą służyć jedynie dla sportu). Bardzo popularna jest tu dymiona baranina, którą mamy okazję zajadać w „naszym Keflaviku”, oraz naleśniki pakowane próżniowo o dziwnym trochę smaku. Następną atrakcją Rejkiaviku jest Katedra Hallgrimskirkja wybudowana w latach 1945 do 1986, która ma bardzo surowy wygląd zarówno z zewnątrz jak i od środka. Właściwie prócz organów i witraży (bardzo nielicznych) nie ma na czym oka zawiesić, za to mieliśmy okazję posłuchać kawałka koncertu organowego, które odbywają się chyba dość często, co wywnioskowaliśmy z bardzo sprytnych ławek, które bez wysiłku można było przekręcać w stronę ołtarza, lub całkiem odwrotnie w stronę organów. Potem przeszliśmy główną ulicą handlową, gdzie dzieci zaglądały do wszystkich sklepów z pamiątkami i fotografowały się z niedźwiedziami polarnymi, nas natomiast śmieszyły wystawy sklepowe z kolekcją letnią, która przedstawiała różnej wielkości sztormiaki, kurtki puchowe i kożuchy, a te bardziej eleganckie sukienki i tuniki z owczej wełny:) No cóż, nic więcej nie da się z tego miasta wycisnąć, tzn. jest jeszcze podobno warta obejrzenia biblioteka, no ale z dziećmi to chyba kiepski pomysł. Poszliśmy za to nad niewielkie jeziorko, gdzie pokarmiliśmy mewy, kaczki i gołębie, które według Oli przyleciały tu na wakacje z Krakowa. Potem przejechaliśmy na drugi koniec miasta do parku z ogrodem botanicznym, który jak wszystko w Islandii jest za darmo. W sumie to to jest niesamowite! Na całym świecie płaci się za parkingi przy każdej atrakcji, potem bilety wstępu, a tu wszystko jest za free. Jedyne za co zapłaciliśmy to oglądanie wielorybów (no ale płynęliśmy łodzią, z przewodnikiem wypatrującym fontanny, dostaliśmy ciepłą odzież i na koniec gorącą czekoladę i ciastka), pływanie amfibią między górami lodowymi (z brzegu można pooglądać za darmo) i za uciechy w Błękitnej Lagunie (oczywiście pooglądać też można za darmo). Doszliśmy do wniosku, że Islandczycy nie mają potrzeby (albo uważają, że nie wypada) brać pieniędzy za coś co natura stworzyła za darmo…
Zostały jeszcze dwa regiony Islandii, których nie widzieliśmy: interior i fiordy północno-zachodnie. Interior, lub jak kto woli Inland tym razem (tym samochodem) jest dla nas całkowicie niedostępny. A na fiordy wybierzemy się jutro i będzie to ostatni rozdział naszej podróży. W drodze kupimy sobie kurczaka, bo od czterech dni jemy tylko makrele :))))))