Keflavik jest malutkim, portowym miasteczkiem. Nasz apartamentowiec stoi nad samym Atlantykiem, więc nie ma chwili żeby ktoś z nas nie wypatrywał z okna wielorybów. Islandczycy, którzy wymienili się z nami domem, zapewniali, że pluskające się walenie pod oknami salonu, to może nie częsty widok, ale zdarza się, więc czekamy z niecierpliwością na to zdarzenie…
Nasze pierwsze spostrzeżenia po wylądowaniu i oglądnięciu najbliższej okolicy to nieco przygnębiający brak zieleni, za to wszędzie widać czarne wulkaniczne skały z upodobaniem kolonizowane przez rozmaite porosty. Ubogą kolorystykę doskonale nadrabia bogactwo form skalnych, które sprawia, że Islandia (a przynajmniej ten kawałek, który poznaliśmy) jest na swój sposób piękna i niezwykła. Widać, że ciężko hodować tu jakieś zwierzęta, ale za to ryby stanowią podstawę menu Islandczyków. Podczas naszych dzisiejszych wojaży natrafiliśmy na ciekawe i zarazem upiorne miejsce z suszącymi się setkami a może i tysiącami ryb. Zresztą najbardziej charakterystyczną i znaną na świecie islandzką przekąską jest Hakarl, czyli zgniły i podsuszony rekin. Podobno w dzisiejszych czasach jest tylko garstka sympatyków tego specjału, z powodu omdlewającego odoru jaki wydobywa się z tej potrawy, nie mniej nasza rodzina ( z wyjątkiem Oli) postanowiła skosztować te ekstremalne „smakołyki”. No cóż… jesteśmy dumni z osiągnięcia, ale zachwalać nie będziemy. Mamy jeszcze do wypróbowania parę tutejszych ulubionych potraw i mamy nadzieję, że czekają nas już tylko miłe doznania…