Na Brando dopłynęliśmy niewielkim promem i zatrzymaliśmy się na bezludnej, piaszczystej plaży, jak się później okazało jedynej na całej wyspie. Pogoda nadal wyśmienita, więc opalaliśmy się na całego, dzieci grzebały w piachu, a nawet kąpały się w morzu (oczywiście w piankach bo woda miała chyba z 10 stopni). Zjedliśmy sobie obiad na plaży, korzystając z samotności i praktycznego drewnianego stolika postawionego na środku. Potem poszukaliśmy campingu, z którego musimy skorzystać 6 razy, ale o tym później. Camping to raczej zbyt szumna nazwa, po prostu kawałek terenu ze skoszoną trawą i wbitymi słupkami z prądem. Tak po prawdzie to głównie o rachunek i ten prąd chodziło (bo coś nam szwankuje ładowanie i akumulator pokładowy padł), ale łazienka mi się marzyła, a nie ma nawet kibelka… A Łukasz spodziewał się internetu hi, hi, hi...Wieczorem pojechaliśmy rowerami do kościółka św. Jakuba, który niestety był zamknięty, ale wycieczka miła.
Słowo wyjaśnienia dlaczego przy wpisach pojawia się flaga szwedzka: no cóż, flagi alandzkiej geoblog nie oferuje, a najbliżej jej właśnie do szwedzkiej. Zresztą nie tylko fladze, ludzie na archipelagu to też raczej Szwedzi niż Finowie. Ale tak najbardziej to jednak Alandczycy z własną flagą, godłem, rządem, parlamentem i tablicami rejestracyjnymi.