Wjazd do Gibraltaru wywołał w nas spore emocje. Pojawiły się napisy po angielsku, ludzie anglojęzyczni (trochę śmiesznie mówili -to chyba kreolski), Łukasz się przestraszył, bo zapomniał poczytać, którą stroną jezdni trzeba jeździć, a tu pustki i nie było na kim się wzorować. Potem okazało się, że jeżdżą normalnie. Przez całą szerokość mierzei prowadzącej do Gibraltaru przechodzi pas startowy, który krzyżuje droga i jeżdżą po nim samochody, a w razie startu lub lądowania samolotu, zamykają się szlabany. Mierzeja ma niecały kilometr szerokości, więc ponad połowa pasa startowego jest na sztucznie dobudowanym lądzie i sięga w głąb Zatoki Gibraltarskiej. Największą atrakcją jest wyjazd na skałę , która strzeże Cieśniny Gibraltarskiej, będącej jedynym połączeniem Morza Śródziemnego z Atlantykiem. Jest to po pierwsze świetny punkt widokowy, po drugie zamieszkują ją bezogonowe małpki, które dostarczyły nam sporo emocji. Na szczyt podjechaliśmy samochodem z otwartymi szybami (brak klimy...). Natychmiast do środka wskoczyła nam małpa i porwała coś z półki. Przestraszyliśmy się, że to paszporty (były na wierzchu, bo właśnie przekraczaliśmy granicę), a włochaty złodziej zwiał na drzewo i już! Na szczęście wzięła woreczek z resztkami ciastek. No tak paszporty są mało smaczne...