A: Podsumowując podróż mogę z czystym sumieniem napisać, że wyprawa była bardzo udana. Meksyk okazał się zupełnie inny niż Kostaryka (którą jestem zachwycona), dzięki temu mogliśmy poznać coś nowego i bardzo interesującego. Oczywiście aby poznać Meksyk (jako tako) nie można spędzić urlopu w Cancun. To sztuczne miasto i jego okolice nastawione wyłącznie na turystów, zaburzają obraz tego kolorowego kraju, który ma bardzo bogatą historię i kulturę. Meksykanie uwielbiają kolory, błyskotki i swoją muzykę, co widać na każdym kroku. Mocno mi to przypomina gusta cyganów z iście odpustowym zacięciem. To zupełnie nie w naszym stylu, ale ciekawe, nie powiem. Jeśli chodzi o roślinność, zauważyłam trzy typy. Tereny górskie wyglądają podobnie do naszych Bałkanów. Od czasu do czasu trafi się palma lub bananowiec, ale ogólnie są zwykłe drzewa liściaste i wypalona słońcem trawa. Rejon bliższy Gwatemali robi się bardziej egzotyczny i przypomina już co nieco zieloną i wybujałą florę sąsiedniego kraju. W stanie Oaxaca z kolei jest powrót do wypalonej trawy i sukulentów. Tu też zaczyna się niezliczona ilość kaktusów, co do tej pory kojarzyło mi się z Meksykiem. O wiele trudniej było nam tutaj spotkać egzotyczne (dla nas) zwierzęta, więc pod tym względem czuję się trochę rozczarowana. Jeśli chodzi o architekturę, to niestety ubóstwo i brzydota aż bije po oczach. Z wyjątkiem nielicznych zabytków kolonialnych (wszystkie mocno zniszczone) oraz uroczych chatek krytych liśćmi palmowymi w stylu karaibskim (tylko w pobliżu plaż, ewidentnie dla turystów), to pozostałe zabudowania wyglądają rozpaczliwie. Najczęściej domy sklecone są ze śmieci, czyli kawałek blachy, dykty, jakaś szmata albo kawałek foli. Dookoła jakieś pordzewiałe rupiecie, trochę jak na budowie, albo na złomowisku. Bywają też domy murowane z pustaków, ale są to prostokątne klocki, nieotynkowane z brudnymi i zakratowanymi oknami, śmietnik dookoła - obowiązkowo. Tak wyglądają właściwie wszystkie wsie i przedmieścia. Czasem udało nam się zobaczyć wioski, do których brakowało asfaltowej drogi i była to jakby podróż w czasie. Zdarzały się domy ulepione z błota i pokryte palmowymi liśćmi (bardzo ładne), plantacje bananowców, mango i papai, ludzie pracujący w polu, gdzie w oraniu pomagają dwa woły, jeżdżący na mułach lub konno, w ubraniach i nakryciach głowy jak przed setkami lat. Coś niesamowitego! To zresztą były jedyne miejsca gdzie można było spotkać szczupłych ludzi. Meksykanie są niestety bardzo otyli. Z jednej strony mają budowę ciała sprzyjającą tyciu, ale do tego bardzo niezdrowo się odżywiają. Na ulicach, straganach i w sklepach jest możliwa do kupienia niezliczona ilość chrupek, chipsów i innych niezdrowych słodyczy, które na dodatek są niezwykle kolorowe. Do tego każdy paraduje z dwulitrowymi butlami coli lub innych słodkich napojów. Odniosłam wrażenie, że temat zdrowego odżywiania i sposobu życia, jeszcze do tego kraju nie dotarł. Ze zdziwieniem patrzyliśmy też na sposób przewożenia dzieci. Zdaje się, że luzem goniące się po aucie dzieciaki, bez fotelików i pasów to jeszcze najbezpieczniejsza opcja. Inny rodzaj transportu to dzieciaki na pace pickupa, czasem z jakimś dorosłym, czasem całkiem same!
Co do bezpieczeństwa jako takiego, to muszę powiedzieć, że choć nie przytrafiło nam się nic złego, to jednak z całą pewnością nie jest to kraj bezpieczny. Jeśli chodzi o kradzieże, to myślę, że tak jak wszędzie, trzeba zachowywać się mądrze. W tłumie plecak trzymać z przodu, dobrze schować portfel (najlepiej mieć dwa – jeden z małą ilością gotówki - na wabia), nie obnosić się z bogactwem, nie zostawiać walizek i plecaków na widoku w aucie itp. To, że nikt nas nie porwał dla okupu, też nie znaczy, że to się nie zdarza. Po prostu akurat mieliśmy szczęście. Z całą pewnością nie należy się nigdzie szwędać po nocy. Podczas kwaterunku w jednym z hoteli słyszeliśmy nieopodal strzelaninę i to kilka razy. W Mexico City zatrzymał się koło nas samochód, kiedy wracaliśmy z buta do hotelu i jakaś Meksykanka nas ostrzegała, że znajdujemy się w bardzo niebezpiecznej okolicy. Nic takiego nie odczuliśmy. Jakieś nastolatki polewali się wodą z wiader (w Meksyku śmigus dyngus mają w Sobotę Wielkanocną) i nas też chcieli dopaść, ale było to raczej sympatyczne. Tym bardziej, że ewidentnie lali tak, żeby nie trafić :) Co nie znaczy, że nie groziło nam nic złego. Po prostu niczego takiego nie czuliśmy i nic się nie wydarzyło. Jedyna niebezpieczna sytuacja miała miejsce wtedy gdy na jednej z niezliczonych dziur na drodze omal nie połamaliśmy zawieszenia, a druga jak Olę coś ugryzło w dżungli i zrobiła jej się purpurowa, dość spora plama, która wyglądała bardzo niepokojąco. Ale po trzech dniach antybiotyku zbladła, potem znikła i po kłopocie.
Z całą pewnością ważne jest też kosztowanie miejscowej kuchni. Najlepiej albo na ulicznych straganach, albo w małych knajpkach dla lokalsów. Oczywiście rozsądnie jest zdezynfekować sobie ręce przed jedzeniem, choć miejscowi i tak przygotowują wszystko gołymi rękami. My nie mieliśmy żadnych problemów żołądkowych, więc takie żywienie polecam. Świetnie udaje się wtedy wczuć w miejscowe klimaty.
Na koniec dodam tylko, że czas naszej wyprawy wydaje mi się bardzo trafiony. Pogoda bardzo ładna, żadnego deszczu, ale niewiele już ludzi i wszystko w trybie „ po sezonie”. Idealnie:)
Ł: Po meksykańskich drogach przejechaliśmy około 4800 km, odwiedzając 8 stanów - tak różnych, jakby to były inne kraje. Kosztowało nas to trochę więcej niż założyłem, ale nadal uważam, że własny transport to dobre i właściwie jedyne rozwiązanie jeśli w krótkim czasie chce się zobaczyć dużo. Liczyliśmy na tanie paliwo (i tu się nie zawiedliśmy – ok.23-25 peso czyli dużo poniżej 5 zł) i tani wynajem auta (nowy, duży SUV za ok 2400zł na 18dni), ale zupełnie pominęliśmy opłaty drogowe, które w naszych fantazjach miały być równie symboliczne jak w Kostaryce (a nie były), no i te cholerne progi spowalniające, które oprócz podwajania czasu przejazdu, całkowicie rujnują ekonomię jazdy, podnosząc spalanie o dobre 30%. Widać nikt tu o ekonomii i ekologii jeszcze nie myśli, ale dlaczego nie przeszkadza im to ciągłe hamowanie i rozpędzanie to już sam nie wiem. Tym bardziej, że z bezpieczeństwem nie ma to nic wspólnego, bo lokalizacja progów jest całkowicie przypadkowa.
Każdy skacze po tych garbach z prędkością 5km/h na odcinku 200m, a potem przez 2km jedzie 120km/h, żeby nadrobić stracony czas przed kolejnymi progami i od nowa… Tym sposobem średnia wychodzi poniżej 50km/h, a spalanie ponad 12 l zamiast ośmiu :(
Na drogach zwracają uwagę jeszcze trzy rzeczy. Meksykanie uwielbiają migające światełka, więc samochody migają czym mogą. Wersja podstawowa to kierunkowskazy awaryjne w standardowej częstotliwości. Stopień bardziej zaawansowany to kierunkowskazy pobłyskujące o wiele szybciej, albo na przemian z czerwonymi. W wersji premium pojawiają się błyskające inne kolory (zielony, niebieski, fioletowy), które jakimś magicznym sposobem znalazły się w białych kloszach reflektorów lub świateł cofania. Co więcej ta iluminacja powoduje, że emitujące ją auto nabiera nowych praw. Może stawać na środku pasa, zawracać, jechać pod prąd, bo przecież błyska.
Po drugie ograniczenia prędkości, których nikt nie przestrzega, ale trudno się dziwić, bo ograniczenia do 60, a nawet 30 potrafią pojawić się bez, żadnej uchwytnej przyczyny, nawet na środku autostrady. W związku z tym wszyscy jak trzymali 120, tak trzymają dalej, nawet im noga nie drgnie. Nikt prędkości na drogach nie pilnuje. Słyszałem, że w ubiegłych latach policja bez radaru zatrzymywała samochody i wyłudzała pieniądze za nadmierną prędkość, ale wygląda na to, że dzięki nowej prezydent i ogólnokrajowej akcji „cero corrupción”, której transparenty dumnie powiewają na wszystkich komisariatach, proceder przeszedł do historii. A prędkość przekraczają wszyscy.
No i po trzecie, mimo prawie trzech tygodni na meksykańskich drogach nie udało mi się do końca zrozumieć zasad pierwszeństwa. Jeśli są światła to sprawa jest prosta. Co prawda Meksyk jest moim pierwszym krajem, w którym czerwonego światła nie respektują nie tylko piesi, rowerzyści i motocykliści, ale również samochody (??!!), ale nie wpływa to na pierwszeństwo, na czerwonym jadą tylko jak nikt nie jedzie :) Natomiast bez świateł jest dziwnie, na pewno nie ma zasady pierwszeństwa z prawej. Trochę przypomina to zasadę czterech stopów jak w USA, ale znaków stop też generalnie nie ma… Wydaje mi się, że pierwszeństwo ma ten, kto bardziej wyraziście zademonstruje chęć przejechania, każdy moment zawahania powoduje, że pierwszeństwo się traci.
Jednak mimo, że prawo drogowe w Meksyku ma wiele wspólnego z prawem dżungli, to jeździ się tu całkiem bezpiecznie. Przejechaliśmy kilka tysięcy kilometrów i widzieliśmy tylko jedną, niegroźną stłuczkę. To w Europie praktycznie niespotykane.