Ł; Prognozy na dzisiaj mówiły o deszczu od rana do wieczora i wydawało się, że poza powrotem do Calgary, nic więcej nie osiągniemy. Nawet budzik nastawiliśmy dość późno. Jednak ranek przywitał nas promieniami słońca, więc dodaliśmy jeden punkt programu: Canyon Maligne. Z Medicine Lake wypływa Maligne River i przedziera się przez wąskie skalne przesmyki. Nie mam pojęcia czemu te nazwy brzmią tak onkologicznie.
Zanim się wygrzebaliśmy z motelu to na niebo wylazły już całkiem spore chmury, ale niezrażeni ruszyliśmy do Jasper. Zaraz na początku drogę przebiegł nam czarny niedźwiedź (nasz drugi), a to jak wiadomo przynosi grubego pecha. Do tego w wiadomościach podali, że przy szlakach koło Jasper kręci się kuguar. No to teraz już pewne, to my na niego trafimy i pewnie nas zeżre, bo kuguar-spraya nie mamy.
Wąwóz piękny: przesmyki, bystrza, wodospady. Szkoda, że po tylu dniach spędzonych w Albercie i British Columbi takie widoki powszednieją, chciałbym żebyśmy mogli zachwycać się nimi równie mocno jak pierwszego dnia. Jezioro podobno jest piękne, ale nie w taką pogodę, więc sobie go podarowaliśmy. Za to pospacerowaliśmy jeszcze trochę po lesie, kuguarów nie spotkaliśmy, ale trafiliśmy na tabliczkę, że tędy przebiega ich korytarz migracyjny. Aha, dobrze wiedzieć. Za to dopisały inne zwierzątka. Trafiliśmy na naszego trzeciego niedźwiedzia, równie czarnego jak poprzednie oraz na pasące się stado wapiti z jednym fantastycznym samcem jelenia kanadyjskiego. Wreszcie wygonił nas deszcz, ale po drodze jeszcze raz trafiliśmy na wapiti. Nikodem chciał sobie zrobić sesję z łanią, ale szybko odpuścił, bo zza krzaków wyłoniła się rogata głowa, której wzrok nie pozostawiał wątpliwości co myśli o bałamuceniu jego samic.
Rozlało się na dobre, temperatura spadła do 6 stopni i chyba podziałało to dobrze na przejrzystość powietrza, bo w przerwach między chmurami udawało nam się obejrzeć całkiem wyraźne szczyty i lodowce, które przedtem trudno było dostrzec przez dym.
Do Calgary wjechaliśmy już w ciepłej i słonecznej pogodzie.