Do domu wracam ponownie z przesiadką w Amsterdamie, bo najtańsze połączenie między Europą i Ameryką Południową oferował KLM.
Podobało mi się prawie wszystko. Największe wrażenie robiły oczywiście krajobrazy, fauna i flora, co (mam nadzieję) udało mi się odpowiednio udokumentować na zdjęciach. Ciekawe doznania wynikały z przebywania na drugiej półkuli, począwszy od wody w toalecie, która kręciła się nie w tą stronę co zawsze, a skończywszy na przedziwnej drodze słońca po nieboskłonie. Właściwie codziennie wpadaliśmy w związaną z tym pułapkę, na przykład czekając na fajną fotkę, gdy słońce będzie się chowało za szczytem, a ono się od szczytu oddalało :)
Ceny więcej niż przystępne (nie licząc schronisk w parkach narodowych), w knajpkach bardzo wypasione śniadanie można było zjeść za 3 dolary, a obiad za 6-9 dolarów i to zarówno na prowincji jak i w stolicy.
Na drogach zaskakuje kilka spraw. Po pierwsze poza stolicą i większymi miastami aut jest jak na lekarstwo. Przepisy w związku z tym jakby mało działają. Nie ma chyba oficjalnych limitów prędkości, tak przynajmniej zrozumieliśmy próbując zgłębić temat w wypożyczalni. Personel nie bardzo wiedział o co nam chodzi i w końcu żeby nas zadowolić po naradzie powiedzieli, że jak bardzo wieje to do 100km/h, a jak nie bardzo to można szybciej :)))
Natomiast moim zdaniem najważniejszą różnicą w drogowych zwyczajach jest to, że samochód skręcający w lewo nie zatrzymuje się przy osi jezdni, tylko zjeżdża do prawego krawężnika i czeka aż wszyscy (z tyłu i z przodu) przejadą. Warto o tym pamiętać, bo można zostać rozniesionym przez jakąś ciężarówkę, a już na pewno wysłuchać wielu klaksonów. Na początku nie mogliśmy zakumać o co im chodzi :)
Po drogach jeździ sporo wiekowych samochodów, a niektóre to prawdziwe perełki.
Rozczarowuje Krzyż Południa, zawsze myślałem, że jest bardziej wyrazisty.
Nie podobał mi się też wkradający się chwilami zamęt decyzyjno-organizacyjny, ale to chyba było nieuniknione w grupie ośmiu facetów, z których każdy miał wygórowane cechy przywódcze. I żadnej kobiety dla ostudzenia temperamentów.
I chyba najważniejsza sprawa, która właśnie na tej wyprawie do mnie dotarła. Ja nie lubię podróżować bez rodziny. Patrząc na każdy szczyt czy jęzor lodowca żałowałem, że patrzę sam. I nie o to chodzi, że długo, że daleko, że tęsknota i tym podobne bzdury. Po prostu ciężko było się całkiem wyluzować i chłonąć przygodę, gdy w domu na drugim końcu świata toczyło się normalne życie, szkoła, praca i wszystkie codzienne małe problemy, troski i kłopoty.... tyle, że beze mnie.