A: W beduińskiej wiosce na pustyni Wadi Rum gościliśmy dwa dni. W teorii, bo w praktyce drugiego dnia beduini dość szybko się nas pozbyli, tłumacząc że później upał będzie nie do zniesienia. Pewnie mieli rację. Ale po kolei…
Od hotelu do pustyni mieliśmy około godziny drogi. Najpierw zatrzymaliśmy się na parkingu z kasami biletowymi, które wyglądały jak stary fort z „W Pustyni i w Puszczy”. Tu można było już poczuć nieco egzotyki, kiedy poszło się do damskiej toalety, a tam na środku stał Beduin i wydzielał papier… Ale oprócz tego spotkaliśmy też pierwsze wielbłądy, więc już było fajnie. Potem podjechaliśmy jeszcze kawałeczek do następnego parkingu, gdzie zostawiliśmy auta na dwa dni, z bagażami przesiedliśmy się na pick-upa i ruszyliśmy przez pustynię. Co do bagaży warto wiedzieć, że nie należy za dużo brać, bo cały dobytek trzeba potem zostawiać na pace, kiedy ogląda się pustynne atrakcje. Atrakcji jest kilka: Na początek źródło Lawrenca, następnie wysoka łacha piachu przyklejona do skał, na którą wszyscy się wdrapywali w pocie czoła, kolejna to bardzo wąski wąwozik z dwoma figowcami, co na pustyni stanowi wyjątkową rzadkość. Wąwóz był króciutki, ale bardzo malowniczy, z ciekawymi malowidłami Nomadów, a może nawet Nabatejczyków i napisami. Nasz przewodnik mówił, że napisy mają 300 lat, ale odniosłam wrażenie, że nie ma pojęcia i bardzo możliwe, że całkiem niedawno ktoś tam wyskrobał „Tu byłem” po arabsku. W samym środku wąwozu były pewne utrudnienia w postaci oczek wypełnionych brudną wodą z całym mnóstwem martwych lub częściowo żywych żuczków. Aby dostać się dalej trzeba było je pokonać skacząc z kamienia na kamień. Nic trudnego. Kłopoty miała tylko Ola, która od czasu kiedy jeden z żuków usiadł jej na włosach, panicznie się bała tych powszechnych tutaj owadów. Mówiliśmy jej, że to będzie dla niej terapia szokowa, ale nie była przekonana… Koniec końców dała radę i jesteśmy z niej dumni :) Przy okazji żukowego wąwozu nasz beduiński przewodnik pokazał nam jak ich kobiety robią sobie z pustynnych kamieni fluid, a następnie pomalował nam twarze. Potem poczęstował nas jeszcze słodkimi daktylami i ruszyliśmy oglądać dwa skalne łuki, z których drugi był przy naszym obozowisku. Namioty beduińskie okazały się całkiem przyjemnie urządzone, ale niestety bez klimy. Dopóki wiec słońce grzało nie dało się w środku wytrzymać. Oczywiście po zmroku było całkiem przyjemnie. Gwoli informacji: pościel i ręczniki wyglądają jak nowe i nie ma wg mnie potrzeby brać własnych (zawsze to mniej bagażu). Łazienki całkiem przyzwoite, choć papier toaletowy warto sobie wziąć. Na wieczór zaplanowana była kolacja w beduińskim stylu (podziemny grill). Warto dodać, że kolacja ta odbywa się dość późno (po 20) więc aby nie paść z głodu, trzeba się koniecznie wcześniej posilić. My mieliśmy tylko małą przekąskę (a sklepu przecież nie ma) i z trudem wytrzymaliśmy. Zresztą wszyscy goście wyglądali na głodnych, bo w oczekiwaniu na grilla ratowaliśmy się herbatą, która już była przygotowana w chacie, a ponieważ była bardzo słodka, to niejednego z nas uratowała od śmierci głodowej :) Sama kolacja – bardzo smaczna. Oprócz przeróżnych sałatek i ryżu z szafranem, główną atrakcją był grillowany kurczak i warzywa przygotowany na sposób beduiński. Wykopują w piachu głęboki dół i palą w nim ognisko. Jak drewno się wypali i zostanie sam żar, to do dołka wstawiany jest trzypiętrowy ruszt z mięsem i warzywami. Całość jest przykrywana pokrywą, grubym kocem i przysypywana piachem. Po długim czasie odkopuje się ten pustynny piekarnik i … to już koniec atrakcji, bo wszystko smakuje tak samo jak z naszego grilla. Po kolacji usłyszeliśmy jeszcze opowieści o życiu Beduinów, były tradycyjne arabskie tańce i spacer nocą po pustyni.