Ł: Po odwiedzeniu Gibraltaru i Portugalii postanowiliśmy też zajrzeć do ostatniego kraju, który sąsiaduje z naszą Andaluzją. Promy do Tangeru kursują z Tarify i Algeciras, ale tych drugich jest większy wybór i są o dobre 50 EUR tańsze za naszą czwórkę. Żeby nie tracić czasu postanowiliśmy wystartować przed świtem, a wrócić po zmroku. Rano dość mocno się zdziwiliśmy, bo po wcześniejszych doświadczeniach (np. z Krety) spodziewaliśmy się ciemności o 6.00 gdy wyjeżdżaliśmy z domu, ale o 7.00 w porcie nadal było kompletnie ciemno! No, serio? W lecie?
Po zaparkowaniu i dojściu do terminala sprawny check–in, potem security i kontrola paszportowa. O 7.40 siedzimy na pokładzie, jest już dzień, za 20 minut wypływamy. Ale tu zdziwiliśmy się po raz drugi, bo okazało się, że prom działa już chyba według afrykańskiego poczucia czasu. Start opóźnił się o 75minut, bez jakiejkolwiek uchwytnej przyczyny, co więcej nikt z załogi i pasażerów nie wyglądał na zaskoczonego lub zaniepokojonego tym faktem. Zresztą dokładnie tak samo było w drugą stronę – start opóźnił się o 35minut, mimo że wszyscy pasażerowie i pojazdy były już dawno na pokładzie. No chyba, że czekali na stado delfinów, z którym spotkaliśmy się wieczorem po drodze.
Po ponad godzinnym rejsie przepłynęliśmy Cieśninę Gibraltarską i teraz to się dopiero zdziwiliśmy! Wpłynęliśmy do wielkiego portu w szczerym, marokańskim polu… O kurcze, gdzie to miasto ??? Pewnie wielu czytelników bloga zna temat, ale pozostałym wyjaśnię, bo może kiedyś im się przyda :) Promy z Algeciras pływają do Tanger-Med. W mojej głowie zafunkcjonowało to jako skrót od Tanger-Medina i w pełni zgadzało się z obrazem portu przy samej starówce widzianym na mapie. Tymczasem ten przy starówce to Tanger-Ville (płyną tu promy z Tarify), a ten nasz Tanger-Med jest oddalony od miasta o ponad 50km na wschód. Rety, bliżej stąd do Ceuty niż do Tangeru :)
Do miasta można dojechać pociągiem, ale pociągi też stają daleko od centrum, więc decydujemy się na taksówkę, żeby już dalej nie tracić czasu. Taksówki same się napraszają, a cena nie przeraża: 20 EUR za prawie godzinę jazdy, 56km i 4 osoby jest całkiem OK. W powrotnej drodze chcieli 25, ale uparłem się na 20 i też było OK.
Ostateczny bilans: z zaoszczędzonych na biletach 50EUR niewiele zostało, prawie dwie godziny na pobyt w Tangerze stracone, ale za to jedna przygoda więcej :)
A: To nasza pierwsza wizyta w Afryce, więc poszukiwaliśmy tu egzotyki i bardzo odmiennej kultury od tej, która towarzyszy nam na co dzień. Tu się nie zawiedliśmy. Już na statku policjant widząc w deklaracji mój zawód (farmaceuta) bardzo się zafrapował, jakby pierwszy raz widział coś takiego. A co tam jest zazwyczaj? Pasterka? Czy brak? U Nikodema brak zawodu mu się nie spodobał, wpisał student, za to u Oli brak był OK., choć przecież ona taki sam student jak Nikodem (obydwoje są w podstawówce :)).
Sam Tanger, choć z racji położenia i częstych odwiedzin europejskich turystów jest na pewno inny niż reszta kraju, to jednak powiał egzotyką jak należy. Było gorąco, bardzo tłoczno, gwarno, dość brudno i czasami bardzo śmierdząco. Wszystko to znakomicie się komponowało i stwarzało odpowiedni klimat. Samo centrum starego Tangeru, czyli Kazbah posiada wspaniałe wąskie i kręte uliczki z typowo arabską architekturą. Pobielone domy z niebieskimi drzwiami i okiennicami przypominają nieco greckie wysepki, ale charakterystyczne łukowate okna i bramy nie dają zapomnieć, że to kraj arabski. Do tego mieszkańcy, a nawet marokańscy turyści, którzy przyjeżdżają tu z południa w czasie wakacji, noszący swoje tradycyjne stroje sprawili, że wyraźnie poczuliśmy inny kontynent. Co do kobiet w sukniach i chustach na głowie już byliśmy trochę przyzwyczajeni z Bośni, ale mężczyźni i mali chłopcy w długich szatach(gandora) i małych czapeczkach na głowach (tarbusz), to dla nas całkowita nowość. Od czasu do czasu zauważaliśmy słynne Berberyjki w charakterystycznych kolorowych kapeluszach, ale baliśmy się im robić zdjęcia (podobno są na tym tle bardzo przewrażliwione) więc pstrykaliśmy raczej od tyłu. Znana jest również arabska nachalność w zaczepianiu turystów, w celu sprzedaży towaru, oferowaniu swoich usług, lub po prostu żebrania. My nie mieliśmy z tym żadnych nieprzyjemności. Jedynie nie mogliśmy usiąść spokojnie na ławce w centrum, bo natychmiast pojawiał się samozwańczy przewodnik, który za nic nie chciał odpuścić. Natomiast na ulicy lub na targu zachwalanie towaru było bardzo wyważone i stosunkowo mało nachalne i niewiele różniło się od naszego europejskiego (mam na myśli kraje śródziemnomorskie). Ceny na targu bajecznie niskie, poczynając od miodu i owoców, a kończąc na baranich łbach i krowich wnętrznościach. Można było płacić w euro, więc nakupiliśmy sobie oliwek. Miałam ochotę na bakalie, ale spanikowałam z powodu afrykańskich bakterii i trochę mi szkoda…
Otoczenie portu i plaży miejskiej jest czyste i elegancie. Na plaży kobiety ubrane (to oczywiste) nie wypadało mi się więc rozebrać. Ola również nie powinna, jak się okazało. Tylko chłopaki. Ale w sumie nie mieliśmy za dużo czasu, więc poprzestaliśmy na obserwacjach zupełnie nowych dla nas zwyczajów plażowych.
Dalsza część miasta, do której się zapuściliśmy już biedna, obskurna i bardzo śmierdząca. Budynki bez staroarabskich zdobień wyglądały po prostu okropnie.
Jeszcze słówko o języku. Najlepiej funkcjonuje tu hiszpański i francuski. Angielski u większości Marokańczyków jest na poziomie naszego arabskiego :(