Ł: Powrót z Lizbony najkrótszą drogą to kilka godzin monotonnej jazdy. Zdecydowaliśmy się więc wydłużyć, ale zarazem uatrakcyjnić trasę. Plan zakładał obejrzenie klifowego atlantyckiego wybrzeża od Capo da Roca w dół po Przylądek Ciepłych Gaci czyli oficjalnie Cabo de Sao Vincente. Bez zbędnej zwłoki w niedzielny poranek, w pięknej słonecznej pogodzie wyruszyliśmy ze stolicy wprost na zachód. Po kilkudziesięciu minutach zatrzymaliśmy się na chyba pięknym klifie, opuściliśmy samochód mocno trzymając drzwi ( żeby uratować zawiasy przed wyrwaniem) i przekrzykując dzwonienie własnych zębów ustaliliśmy plan zwiedzania :)))
No tak…, niezły falstart. Cały przylądek spowijała targana wiatrem mgła, temperatura spadła do 16 stopni (a my oczywiście prawie goli), a niewątpliwie fantastyczne widoki na strome skały i zatoczki z plażami Aroeira i Ursa tylko chwilami ukazywały się naszym oczom. OK., trzeba będzie tu przyjechać innym razem :)
Natychmiast po opuszczeniu tego miejsca wjechaliśmy w normalną pogodę czyli błękit i upał. Za to nie zawiodły nas klify w okolicy Capo Sardao. Zalegliśmy też na plaży przy widowiskowym ujściu Rio Mira – opalało się super, ale woda lodowata. Tylko ja skusiłem się na kąpiel…. cieniasy :)
Niestety dalej nad wybrzeżem znowu zaczęła się robić jakaś dziwna mgła, niby bez wiatru i temperatura też OK, ale widoki mocno się popsuły. Bez większego żalu odpuściliśmy Cabo de Sao Vincente, na którym byliśmy już dwa razy, ale na klify na północ od przylądka musimy jeszcze wrócić.