Jak zwykle urlop zleciał nie wiadomo kiedy... Czas zatem na małe podsumowanie. Tydzień włóczęgi po Lofotach wydaje się wystarczający, choć oczywiście dla miłośników górskich wspinaczek oraz dla ludzi o lepszej kondycji niż moja i dzieci, to i miesiąc byłoby mało :) Natomiast ze względu na odległość jaką trzeba pokonać aby dotrzeć do tego raju, trzy tygodnie urlopu to jednak dobry pomysł. Trzeba przyznać, że droga tak w jedną jak i w drugą stronę mocno nas zmęczyła. Ale, ale... dość narzekania :)
Archipelag wysp lofockich to zdecydowanie propozycja dla miłośników górskiego trekkingu. Wprawdzie nie brakuje tu plaż z przepięknym białym piaskiem oraz lazurowych zatoczek, które zachęcałyby do kąpieli, gdyby nie fakt, że temperatura wody jest adekwatna do szerokości geograficznej i nadaje się raczej do udowodnienia typu: "Kto nie da rady? Ja nie dam rady?!" niż do przyjemności jaka kojarzy nam się z wakacjami. Wyspy najlepiej prezentują się w słoneczne i bezwietrzne dni. Zachwyca wówczas kontrast lazurowej wody ze złotymi lub białymi plażami, z soczystą zielenią łąk i surowymi skałami górskich zboczy, które zdają się przeglądać w spokojnych wodach morza. Małe zaciszne porciki nie mają w sobie nic z przepychu, jaki widuje się w portach śródziemnomorskich. W spokojnej toni odbijają się skromne, czerwone domki, które otulone zewsząd surowymi zboczami górskimi, zdają się zdawać sobie sprawę ze swego niewymuszonego piękna.
Szlaki górskie bywają różnej trudności, ale są raczej wymagające. Nie jestem wprawdzie ekspertem, ale chodziłam już szlakami w polskich górach i co nieco w Alpach, w zeszłym roku szlak na Maglić wydał nam się bardzo trudny... ale zazwyczaj w miejscach bardzo stromych i pozbawionych ścieżki pojawiały się poręczówki, łańcuchy lub sznury, tu na nic takiego nie można było liczyć. Czasem sytuację ratowały gałęzie karłowatych brzózek, najczęściej wczepialiśmy się palcami w skały, ale były też miejsca, gdzie nie było kompletnie nic, a wznieść się trzeba było niemal pionowo w górę... Z powrotem wysiłek zastępował strach, że jak nogi stracą przyczepność, to nie wiadomo gdzie i w jakim stanie się człowiek zatrzyma. Dla mnie było to przerażające, głównie ze względu na dzieci. Tym razem Łukasz nie był w stanie bezpośrednio asekurować Oli, bo sam potrzebował 4 kończyn, więc Ola przebyła większość trasy w górę na czworakach, a w dół na tyłku. W tym miejscu dodam, że na wyprawę taką trzeba koniecznie zainwestować w profesjonalne trekkingowe obuwie, bo ono po prostu ratuje życie. Nasze sprawdziło się w 100 %!
Jednak, tak jak pisałam wcześniej, zmęczenie i strach wynagradzają widoki ze szczytu. Trzeba przyznać, że są WYJĄTKOWE! Oczywiście zawsze ze szczytu góry rozciąga się wspaniały widok, ale tu na Lofotach, różni się on od innych. Przede wszystkim oprócz innych wzniesień, widać przepiękne wysepki, każda z cudną szafirową zatoką lub uroczym portem, groble, mosty oraz zaskakujące oczka jezior polodowcowych ukrytych wśród górskich szczytów, które objawiają się tylko tym, którzy dotarli na szczyt :) To dla tych widoków ciągną w te strony ludzie z całej Europy. Trzeba przyznać, że sporo ludzi...
Na pewno wędkowanie w tak pięknym zakątku, w dodatku zakończone sukcesem w postaci wielkich i smacznych dorszy ucieszy nie tylko miłośników tego sportu, ale po prostu każdego, kto tylko potrafi zarzucić wędkę. Dla smakoszy ryb dodam jeszcze, że taka złowiona w swoim naturalnym środowisku ( a nie z hodowli) i przede wszystkim świeża, smakuje zupełnie inaczej niż ta ze sklepu. I to też jest cennym wspomnieniem z wakacji :)
W ciągu 17 dni przejechaliśmy około 6450km przepalając ponad 790 litrów oleju napędowego, co kosztowało nas ponad 4600zł (1285PLN, 484EUR, 1454SEK, 1251NOK). Co do paliwa, to warto pamiętać, że za każdą kolejną granicą na naszej drodze jest ono droższe. Granice w stronę Lofotów warto przekraczać z pełnym bakiem, a wracać przeciwnie – na oparach. Tym sposobem na całej trasie można zaoszczędzić ponad 1000zł. Za promy przez Zatokę Fińską zapłaciliśmy 1560zł. Na noclegi, parkingi, drogi czy wstępy nie wydaliśmy ani grosza. Pewnie kilka razy złapało nas norweskie myto wjazdowe do miast i miasteczek (osobiście mam świadomość dwóch takich sytuacji, ale mogły się zdarzyć jeszcze ze dwie kolejne). Te opłaty są naliczane elektronicznie i faktura przychodzi do domu po kilku miesiącach. To znaczy przychodzi, albo nie przychodzi, bo za 2013 przyszła, a za 2017 nie :)
Tak czy siak, nie są to duże kwoty, więc koszty całej wyprawy zamkną się w 6300zł.