Dobiegła końca kolejna nasza wyprawa. Na początku pisałem, że wybieramy się w chłodniejszy region Europy, a tymczasem mamy za sobą dwa ciepłe i w większości słoneczne tygodnie. Patrząc na kolor skóry wszystkich uczestników można by było przypuszczać, że wracamy gdzieś z basenu Morza Śródziemnego. Udało nam się wypocząć w nasz ulubiony sposób, czyli spacery i podziwianie pięknych krajobrazów oraz plażowanie. To ostatnie nam się dość szybko nudzi, na szczęście Atlantyk oferuje duże fale i ciekawe muszle, więc nie było na co narzekać. Właściwie Bretania wydała nam się bardzo fajnym miejscem na wakacyjny wypoczynek, choć turystów było jak na lekarstwo, w dodatku sami Francuzi. Przez całe dwa tygodnie słyszeliśmy tylko raz język polski, raz rosyjski, raz angielski i może dwa razy niemiecki. Może pogoda nie zawsze jest taka wspaniała? A może ceny noclegów odstraszają? No ale oczywiście dla nas tym lepiej.
Zwraca uwagę słaba znajomość angielskiego nawet wśród ludzi młodych. Nie chodzi oczywiście to, że robią błędy, tylko, że kompletnie nie idzie się dogadać nawet w prostych drogowych czy sklepowych kwestiach. Wydaje się, że pod tym względem jest gorzej niż w innych regionach kraju, a podejrzewaliśmy, że z powodów geograficznych, a może i historycznych właśnie tu będzie lepiej. Wszyscy natomiast płynnie mówią po francusku, nawet całkiem małe dzieci, ale z kolei my jesteśmy niemoty. Jest jeszcze język bretoński (jak fasolka), nie potrafimy jednak ocenić na ile jest on w użyciu codziennym, za to spotykamy dwujęzyczne (francusko-bretońskie) informacje drogowe i nazwy ulic. Im dalej na zachód tym więcej.
Kolejną ciekawostką jest realne przesunięcie czasowe niemal 2 godziny w stosunku do Polski, choć godzinę wciąż mamy tę samą, tylko noc robi się koło północy. Szczególnie widać to w okolicach Brestu na końcu półwyspu, który jest ponad ćwierć tysiąca kilometrów (4,5 stopnia) na zachód od Londynu i południka zero.
To co szczególnie zwróciło naszą uwagę na całym wybrzeżu Bretanii, to wyjątkowo przyjazny „klimat” dla kamperowców. Niemal wszędzie na wydmach i klifach łatwo znaleźć dzikie, odludne parkingi lub parkingi całkiem oficjalne, ale darmowe i nie przystrojone tabliczkami „no overnight staying” (czy jak to tam jest po francusku). Nie ma poprzeczek na 2m, a jeśli są, to i tak część parkingu ma osobny wjazd i pozostawiona jest dla wyższych aut. Dwa razy widzieliśmy tabliczkę informującą że postój kampera możliwy jest tylko (albo aż) jedną dobę. Wszystkie te miejsca są ochoczo wykorzystywane przez francuskie kampery jako dzikie miejsca noclegowe i nikt nie robi żadnego problemu. A do tego przy drogach można napotkać liczne, dobrze oznakowane punkty serwisowe, gdzie można nabrać wody i wylać szambo.
Wszystko to sprawia, że nasz pobyt w Bretanii na pewno nie był ostatnim. Przyjedziemy tu jeszcze kiedyś naszym domkiem na kołach i obejrzymy całe wybrzeże zatoczka po zatoczce, bo teraz opuściliśmy tak dużo, że już nam żal :)
W ciągu 14 dni po francuskich drogach przejechaliśmy 4250km. Z tego ok. 900km to droga z i na lotnisko, a około 1500km to puste przebiegi związane z wieczornymi powrotami do domu. Paliwo łącznie kosztowało nas ok.1600zł. Na samolot wydaliśmy ok.2300zł. Autostrady, a raczej drogi szybkiego ruchu (bo większość to chyba nie autostrady) w Bretanii są bezpłatne. Koszt całej eskapady zamknął się w 4000zł. Jeśli chodzi o Intervac, to tradycyjnie - dom i samochód w stanie idealnym.