Wjazd na wyspę Losinj często wymaga odczekania kilkudziesięciu minut przed mostem zwodzonym. My też musieliśmy odstać swoje i tylko trochę narzekaliśmy na kiepską organizację wśród żeglarzy, bo gdyby pomyśleli i skrócili odległości między kolejnymi jachtami, to cała operacja mogłaby zamknąć się co najwyżej w 10 minutach. Ale oni na wakacjach…, pełen luzik…, odległości między łódkami po 100 – 200m, a czas biegnie.
Wyspa urocza, w stosunku do Cresu zdecydowanie jest gdzie pochodzić. Pośród pachnącej sosnowej zieleni wije się wiele wąskich kamienistych ścieżek, którymi dociera się do cudnych widoczków na małe, błękitne zatoczki i sąsiednie drobne wysepki. Plaże też maleńkie i nieliczne, za to pod wodą znacznie ciekawiej niż na sąsiednim Cresie, bo tam istna pustynia. Miasteczko Mali Losinj jest typowym turystycznym kurortem, ale miło było po nim pospacerować. Promenada przy porcie wysadzana palmami dawała przyjemny chłód. Wąskimi, kamiennymi uliczkami wspięliśmy się na samą górę w poszukiwaniu starówki, ale wszystkie budynki wydawały się jednakowo stare. Znaleźliśmy tylko jeden kościółek, niezbyt ładny z zewnątrz i z zamkniętym środkiem. Największą atrakcją tego miasteczka są rejsy na morskie safari i obserwacja dzikich delfinów. Tym razem nie skusiliśmy się, tylko po spacerze wybraliśmy się na plażę.