Po objechaniu wyspy dookoła postanowiliśmy trochę pomieszkać w „naszym Keflaviku” (jak mawia Ola) i trochę odpocząć po trudach podróży. Przedpołudnie spędziliśmy na niewielkiej plaży przy polu golfowym, a po obiedzie mieliśmy coś wymyślić. Zaintrygowały nas stojące na naszym balkonie wędki i ludzie (często całe rodziny z dziećmi lub same dzieci!!?) maszerujący z wędkami na nabrzeże porciku przed naszym oknem. Nie jesteśmy żadnymi fanami wędkarstwa, ale takie porzucanie blachą do oceanu wydało nam się dobrą zabawą.
Ludzie! Kilka razy w życiu już spiningowałem i coś tam złapałem, ale tu dzieje się coś nieprawdopodobnego! Niemal za każdym razem wyciąga się makrelę. Przeciętnie 7 ryb na 10 rzutów!!! Tym sposobem w kilka minut złapaliśmy sześć ryb na jutrzejszy obiad, a potem łapaliśmy już tylko dla sportu i wyrzucaliśmy do wody. O matko, a my durni do tej pory kupowaliśmy tu ryby w sklepie (bardzo lubimy ryby) płacąc tysiące koron. Pozostali ludzie łowili z identyczną skutecznością – jedni zapełniali nimi ogromne skrzynki, inni wyrzucali do wody. Łowiliśmy oczywiście wszyscy, każdy po kilka lub kilkanaście. Nikodem przy bardziej walecznych sztukach potrzebował trochę asekuracji, ale właściwie to radził sobie sam. To raczej ja bałem się, żeby nie stracił wędki, bo w końcu nie nasza. Oli trzeba było trzymać wędkę, ale dzielnie kręciła korbą (często dwoma rękami) i sama sholowała pięć makreli. Bawiliśmy się świetnie, jutro wieczór znowu złowimy sobie obiad na sobotę, bo to i przyjemniej i taniej i szybciej niż iść do sklepu :)))
Po czasie zasięgnąłem informacji co do strony formalnej tego przedsięwzięcia, bo mandat za kłusownictwo na Islandii może sporo kosztować. Okazuje się, ze licencję trzeba wykupić tylko na wody śródlądowe. W oceanie każdy może łowić bez ograniczeń.