Zgodnie z sugestią fun club’u, postanowiliśmy odkręcić na południe i obejrzeć Peipsi Jarv, czy też jak twierdzą Rosjanie, Ciudaskoje Ozjero. Co prawda rano obudziło nas delikatne, przewlekłe stukanie w dach, ale mieliśmy nadzieję, że kilkadziesiąt kilometrów niżej pogoda będzie zupełnie inna. Dotarliśmy nad jezioro. Pogoda niewiele się zmieniła, co prawda nie padało, ale deszcz wisiał w powietrzu i okropnie wiało. Trzeba przyznać, że rosyjska nazwa jest bardzo adekwatna. Jezioro było cudaczne, wyglądało jak morze i to takie nasze, polskie, z plażą i dużymi falami. Miła odmiana, bo do tej pory spotykaliśmy najczęściej morze, które wyglądało jak jezioro. Co by nie mówić, miejsce bardzo przyjemne, ale na ciepłą, słoneczną pogodę. My mieliśmy paskudną, więc strzeliliśmy foty i wróciliśmy do campera w celu poszukania dalszych atrakcji. W planie mieliśmy odwiedzenie miasta Tartu. Niestety kiedy dojechaliśmy na miejsce cały czas mżyło. Zjedliśmy więc obiad i nie doczekawszy się poprawy pogody, poszliśmy obejrzeć starówkę na mokro. Niezbyt nam się podobała, ale to może z winy deszczu. Zrobiliśmy zdjęcie ratusza i rynku, nic więcej nie zwróciło naszej uwagi. Poszukiwaliśmy kościoła (z racji niedzieli), ale znaleźliśmy: jeden katolicki – zamknięty, jeden z kurą na wieży baaardzo zadbany i cerkiew prawosławną w kompletnej ruinie, mimo, że stała praktycznie w centrum starówki. W poczuciu zmarnowania dnia, opuściliśmy Estonię.