Dobiliśmy wreszcie do głównej wyspy, czyli Fasta Aland. Tak naprawdę to nie jest jedna, a kilka wysp, połączonych mostami. Jeżeli ktoś chciałby poznać Alandy i przypłynął tylko tutaj to mocno by się rozczarował. Prawdziwe alandzkie widoki, klimat i to COŚ są na drobnych wyspach archipelagu, gdzie jak się człowiek spręży to w jeden dzień może poznać większość mieszkańców :) Zaczęliśmy od znalezienia ogrodu pewnej Alandki, u której mieliśmy spać - to nasz debiut z Hospitality Club. Zastanawialiśmy się, czy w naszym wypadku taka przygoda z HC ma sens, bo klub ten został stworzony raczej z myślą o ludziach młodszych chcących podróżować bardzo tanio, dla których możliwość darmowego noclegu jest bardzo pomocna. No, a my wozimy darmowy nocleg ze sobą, jak taki wielki ślimor (jak twierdzi Ola). Uznaliśmy jednak, że dla nas HC będzie możliwością spędzenia kilku godzin z przedstawicielami różnych nacji i lokalnych społeczności , a przez to lepszego poznania miejscowych klimatów. Maria zaoferowała nam kawał trawy w ogrodzie i dostęp do prądu (czyli więcej niż potrzebowaliśmy), miło było z nią pogadać.
Ruszyliśmy na zwiedzanie. Obejrzeliśmy kościółek i jakiś pradawny kurhan, potem szukaliśmy wioski wikingów i znaleźliśmy w lesie jakieś szałasy z trzciny i stare czółna, drążone z jednego pnia, ale na wioskę wikingów nie trafiliśmy. Za to namierzyliśmy dość fajny zamek i skansen, który dziś był zamknięty, ale jutro z samego rana podjedziemy tam znowu, bo z zewnątrz prezentuje się interesująco. Było też coś miłego dla maluchów. Zatrzymaliśmy się przy plaży i złapaliśmy jeszcze trochę słońca, a nawet popluskaliśmy się w Bałtyku. Dobrze, że było płytko i bez fal, bo zagadaliśmy się na kocu i Ola odpłynęła nam kawałek. Tłumaczyła nam potem, że wybrała się na wyspę po skarby.