Kolejny dzień słońca i mocnego wiatru. Jak popatrzyliśmy na pogodę w Polsce nie śmiemy na niego narzekać. Po śniadaniu podjechaliśmy pod kościółek św. Anny, niestety znowu zamknięty. Zamknięta też była zabytkowa apteka, a to wszystko wina soboty. Z braku laku zajechaliśmy na nowy camping, który różnił się od pozostałych dostępem do internetu (tzn. właściciel ma dostęp w domu, a my mamy jak siedzimy mu na schodach :)), wychodkiem i kabiną prysznicową dostępną również w domu gospodarzy. Dla dzieci dodatkową atrakcją były dwa konie i dwa kucyki, należące niejako do campingu. Ola zachwyciła się jednym „puchatym konikiem” w rzeczywistości był to kucyk z dość długim włosem(bo kucyk chyba nie ma sierści?...), który wytarzał się w ziemi niczym szczeniak, czyli jak to określiła Ola „wyputlał się”. Potem wieczorem nie mogła zasnąć, bo z pięć razy bawiła się w „putlającego konika” i jeszcze mnie kazała się putlać, ale wykpiłam się ciasnotą alkowy.
Po obiedzie zapakowaliśmy się na rowery i przepromowaliśmy się na wyspę Enklinge, na której główną atrakcją był piękny skansen, niestety również nieczynny, choć tym razem udało nam się pooglądać wszystko z zewnątrz i to nas zaspokoiło. Resztę czasu spędziliśmy na plaży, gdzie dzieci brykały sobie a my daliśmy odsapnąć nogom i siedzeniom.
Te Alandy to raj dla rowerzystów - drogi dobre, choć rzadko asfaltowe, samochodów zero, cisza, spokój, promy za darmo. To znaczy są podobno gdzieś tu promy rowerowe za które się płaci, ale te samochodowe wożą rowerzystów za darmo. Gdybym nie miał dzieci i miał niewiele pieniędzy na pewno przyjechałbym tu z rowerem i namiotem. I tak można sobie jeździć codziennie po innej wyspie, spać pod krzakiem (a miejsc na jedną dziką noc jest tyle, ze aż nam głupio z tymi kampingami – ale trudno, zbieramy kwitki!:) i chłonąć widoki, a te naprawdę zachwycają! Lodowiec i fale morskie stworzyły tu prawdziwe arcydzieło.