Początek podróży przebiegł jak zwykle, czyli męcząco. Największym rozczarowaniem były rumuńskie drogi. Nie był to nasz pierwszy raz w tym kraju i wiedzieliśmy mniej więcej czego się spodziewać, ale dwustu kilometrów remontowanej nawierzchni się nie spodziewaliśmy. Zresztą żeby to tylko nawierzchni, to był remont totalny. Mniej więcej co 400m asfalt był zebrany na głębokość 2m z połowy drogi i ruch puszczany wahadłowo. Niby remont dobra rzecz, ale czy na pewno trzeba w jednym momencie rozkopać całe 200km drogi krajowej od przejścia granicznego? Tam gdzie nie było wahadła i tak nie dało się jechać szybciej niż 30km/h , bo asfalt był pofałdowany jak na leśnej drodze.
Jakimś cudem doturlikaliśmy się do Gór Fogarskich, które po męczącej i przede wszystkim denerwującej podróży miały dla nas stanowić upragnione wytchnienie. Zamierzaliśmy jeszcze raz pokazać dzieciom Trasę Transfogarską, bo poprzednim razem byli za mali i nie pamiętają. Po wjechaniu na przełęcz moglibyśmy stanąć na trochę i pospacerować w pięknych okolicznościach przyrody, bo lekki trekking mógłby być tym co najbardziej pożądane po długim wczorajszym siedzeniu. Jak widać piszę w trybie przypuszczającym, ponieważ do niczego takiego nie doszło. A dlaczego? Ano dlatego, że w piękną upalną niedzielę chyba połowa Rumunii wpadła na pomysł, by ochłodzić się w górskim powietrzu dokładnie w ten sposób co my. Już poniżej stacji kolei linowej dojechaliśmy do końca gigantycznego korka, który właściwie stał w miejscu, śmierdział palonymi sprzęgłami (bo podjazd stromy) i nie rokował żadnych zmian na lepsze. Po ok. 20 minutach stwierdziliśmy, że prawdopodobnie tak wygląda cała trasa i szkoda nam czasu, którego przez rumuńskie wahadła mamy wyraźny deficyt, a i pieniędzy szkoda, bo w korku pod górę nasz Hilux żre jak brachiozaur, że już o sprzęgle nie wspomnę.
Zawróciliśmy więc i popędziliśmy ku następnej atrakcji, choć byliśmy w strachu, że i tam nam się nie powiedzie.