Niedaleko naszych noclegowych klifów, znaleźliśmy wyjątkowo katolickie miasteczko Kilkee, co bardzo nam odpowiadało, zważywszy na niedzielny poranek. Po mszy podeszła do nas jakaś chórzystka, pochwaliła campera i zapytała jak nam się podobał ich śpiew. Pochwaliliśmy, że super, choć chyba nie bardzo im wychodziło, albo my się nie znamy. Potem udaliśmy się na Moherowe Klify, zastanawiając się czym będą się różniły od tych wczorajszych, skoro takie sławne. Ale na miejscu okazało się, że różni je jedynie kasa biletowa i cała masa turystów. No może są ciut wyższe. Nie zmienia to oczywiście faktu, że krajobrazy były przepiękne. Gniazduje tam mnóstwo maskonurów, niestety nie można ich oglądać z bliska, tak jak mieliśmy okazję na Islandii. Nie ma się co dziwić, w takiej ciżbie tylko barany i krowy są w stanie spokojnie gryźć trawę, a piękne maskonury chowają się w szczelinach dużo poniżej ścieżek. Pod wieczór dojechaliśmy do The Burren, czyli dziwnej, skalnej pustyni i zostaliśmy już na noc.