Ech, co to była za noc, praktycznie nie zmrużyliśmy oka. To nie było ognisko nastolatków tylko jakaś libacja Wikingów!!! Myśleliśmy, że posiedzą do późna, będą śpiewać, śmiać się, będzie głośno jak to na ognisku. Ale oni ryczeli do siebie do samego rana i to nie wiadomo dlaczego nie siedząc nad brzegiem przy ognisku tylko stojąc obok naszego kampera. Spać się nie dało (tzn. dzieci jakimś cudem spały), ale za to mieliśmy przez kilka godzin możliwość wsłuchiwania się i poznawania tajników języka gaelickiego. Jest w nim jakieś 10% (dla biegłych speakerów może nawet 20%) zniekształconej angielszczyzny, reszta to jakieś narzecze wikingów niejednokrotnie z głoskami, których normalne ludzkie gardło nie jest w stanie artykułować. O piątej rano nie wytrzymałem i rezygnując z dalszej części rozważań lingwistycznych, przejechałem kilka kilometrów dalej, żeby choć kilka godzin się przespać. A mieliśmy dzisiaj wstać wcześniej, żeby mieć więcej czasu na trekking!
Koniec końców pod Ben Nevis dotarliśmy lekkim popołudniem. Po drodze rzuciliśmy okiem na Loch Lomond, które było niestety bure z powodu brzydkiej pogody. Na szczęście gdy dotarliśmy na miejsce wypogodziło się i co dziwne (zważywszy na wysokość) było znacznie cieplej niż nad wspomnianym jeziorem. Tak więc zamiast futer, które mieliśmy zamiar na siebie założyć, wyruszyliśmy na wędrówkę w samych bluzach i kurtkach przeciwdeszczowych w plecaku. Trekking był bardzo udany, widoki przepiękne, ludzi tłumy, psów trochę mniej i trochę baranków do ozdoby na zielonych zboczach. Zmęczyliśmy się okrutnie, ale po wczorajszym plażowaniu to miła odmiana. Choć Ben Nevis 1344mnpm to najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii, to jednak nie Himalaje, a większość Anglików wybrała się na wędrówkę z iście himalajskim ekwipunkiem, ochoczo sprzedawanym w miejscowym (parkingowym) sklepiku. Byliśmy jedynymi turystami z dziećmi i budziliśmy niemałą sensację.