Od rana planowaliśmy plażowanie, a po obiedzie zwiedzanie Pizy. Niestety burza wygoniła nas z plaży, a rzęsisty deszcz dopadł jak pedałowaliśmy w stronę campera. Doszczętnie przemoczeni pocieszaliśmy się, że burze są zazwyczaj gwałtowne i krótkie, ale to chyba nie dotyczy Włoch, bo ta trwała do wczesnego popołudnia. Na szczęście kiedy dotarliśmy do Pizy i zjedliśmy obiad, wypogodziło się. Krzywa wieża nareszcie została solidnie wyremontowana i zniknęły wszystkie rusztowania i podtrzymujące liny, które skutecznie szpeciły zdjęcia. Samo miejsce warte obejrzenia, jest przecież sławne na cały świat, ale ilość turystów przekracza wszelkie granice! Może dlatego, że jest to niewielka przestrzeń do której napchane jest zabytków i wszyscy tłoczą się w jednym miejscu, skąd wieża jest najbardziej krzywa. Robi się nawet kolejka do zrobienia zdjęcia i wszyscy robią jednakowe: turysta podpiera wieżę. My też sobie takie zrobiliśmy, bo nie chcieliśmy wyjść na ignorantów. Za Pizą znaleźliśmy całkiem sympatyczną plażę wysłaną marmurowymi kamieniami, pięknie wyszlifowanymi przez morze. Nieopodal był też kawałek piaszczysty, gdzie można było się wykąpać, choć woda znowu była mętna od brudów. To dlatego, że Włosi za wszelką cenę starają się wygładzić morze (dziwne - zawsze wydawało nam się, że fale na morzu to coś fajnego). Budują więc falochrony z gałzów ułożonych równolegle do brzegu i po bokach też - odcinając kawałek morza od reszty. Fal nie ma, ale woda kompletnie się nie wymienia i robi się zupa. Fuj.
Dziś śpimy nad rzeką, do której przed chwilą zeszły z lasu dziki, a od jutra zaczynamy wracać.