Od dwóch dni ustabilizował nam się harmonogram zajęć. Rano spacer po klifie, potem plaża-ocean-plaża, potem przejeżdżamy kilkanaście kilometrów na południe, ponownie plaża-ocean-plaża i dzień kończymy spacerem po klifach. Kornwalia naprawdę może się podobać, zwłaszcza w takiej pogodzie na jaką trafiliśmy. Klifowe wybrzeże raz po raz zagina się, otaczając piękne zatoczki z szerokimi piaszczystymi plażami, gdzie na atlantyckich falach próbują swoich sił mniej lub bardziej wprawni surferzy. Oczywiście przytłaczającą większość stanowią ci pierwsi, ale widać, że tutaj obowiązuje taki model korzystania z oceanu – bez pianki ciężko wejść, bo woda ma 14 stopni, pływać się nie da bo fala za duża, no to faktycznie zabawa z deską wydaje się rozsądną alternatywą. Co do plaż to szerokie są tylko rano i wieczorem, bo wczesnym popołudniem przychodzi przypływ i woda dochodzi do samego klifu, albo zostaje tylko 20m piasku (ten suchy pasek pod klifem na niektórych zdjęciach). Podczas spacerów po klifach obserwujemy przeróżne ptactwo i rzesze królików, no i dzisiaj odkryliśmy coś zaskakującego. Na naszych oczach kilka królików rzuciło się z klifu, a przynajmniej tak to wyglądało. Postanowiliśmy zgłębić tajemnicę tego zbiorowego szaleństwa i okazało się, że to nie choroba szalonych królików, tylko zwykła ucieczka do swoich nor. Tyle, że te nory były wykopane od strony oceanu pół metra poniżej krawędzi klifu. Jak mewy normalnie…